„Krew Manitou” – Graham Masterton / Total nostra carele esti in ceruri…

Zdecydowanie nie lubię pisać o kolejnych częściach jakiegoś cyklu. Czytać je? – tak, jak najbardziej, gdyż ciekawi mnie ciąg dalszy opisywanej w nim historii oraz losy bohaterów, których zdążyłam w mniejszym bądź większym stopniu polubić. Pisanie o tym jest o tyle trudne, iż im dalej posuwam się do przodu z jakimś cyklem, tym więcej informacji zmuszona jestem zachowywać dla siebie, przemilczać, nie zdradzać, by z góry nie zaspojlerować tego wszystkiego, o czym można było dotąd przeczytać w poprzednich częściach. A poza tym trzeba jeszcze zwracać uwagę na to, by się nie powtarzać – co nie jest przecież proste w sytuacji, kiedy ma się do czynienia z dłuższym cyklem dotyczącym w sumie jednego i tego samego – bo przecież właśnie do tego sprowadza się cykl o Manitou pióra Grahama Mastertona: do walki z Misquamacusem, najokrutniejszym i najpotężniejszym szamanem w historii rdzennych mieszkańców Ameryki, pragnącym dokonać słusznej zemsty na tych, którzy skrzywdzili i doprowadzili do upadku jego pobratymców.

„Bałem się go. Nie mogłem udawać, że się nie boję. Widziałem, jak bardzo umie być okrutny i bezwzględny, i wiedziałem, że jego nienawiść do ludzi, którzy zajęli ziemię jego przodków, jest mroczna i bezgraniczna – tak bezgraniczna jak świat śmierci pod naszymi nogami: Kraina Wiecznych Łowów.”

Tym razem jednak nie od razu wiadomo, iż to właśnie z nim po raz kolejny przyjdzie się zmierzyć naszemu dzielnemu Harry’emu Erskine’owi, który na co dzień zajmuje się wróżeniem z kart i fusów mniej lub bardziej uroczym staruszkom wierzącym w jego parapsychiczne zdolności zaglądania w ich przyszłość. Poznajemy bowiem nowego bohatera – Franka, będącego jednym z lekarzy dobrze znanego nam już Szpitala Sióstr z Jerozolimy. To właśnie do niego pewnego dnia trafia młoda kobieta wymiotująca krwią. Przeprowadzone badania dają przerażający wynik – krew nie należy do niej, a do dwóch zupełnie innych osób i wszystko wskazuje na to, iż w jakimś celu ona sama ją wypiła, a ci, od których ją zdobyła, najprawdopodobniej nie żyją.

Niebawem do szpitala trafiają kolejni pacjenci z identycznymi „objawami”, a lekarze odkrywają, iż każde z nich zabiło przynajmniej jedną osobę, aby ugasić trawiący ich ciała wewnętrzny pożar, na którego jedynym remedium okazało się napicie świeżej krwi. Nikt nie wie, co jest powodem tajemniczej wampirycznej epidemii. Tymczasem z każdą kolejną godziną przybywa zarażonych oraz tych, których pozbawili oni życia.

Tylko Harry Erskine podejrzewa, iż stać mogą za tym nadprzyrodzone siły. Pytanie tylko: jakie? I czy uda się nad nimi zapanować, nim Nowy Jork zamieni się w krwawą kaźń…

Gdybym miała porównywać dotychczas przeczytane przeze mnie części cyklu o Manitou i orzec, która z nich podobała mi się najbardziej, to ranking wyglądałby mniej więcej tak: na pierwszym miejscu bezapelacyjnie „Manitou” – najbardziej z nich wszystkich klimatyczny i tajemniczy, zaraz za nim „Krew Manitou”, dalej „Zemsta Manitou” i na końcu „Duch Zagłady” – najsłabszy ze względu na parę nielogicznych elementów oraz ogólny spadek klimatu.

Ustawienie „Krwi Manitou” na miejscu drugim nie oznacza bynajmniej, iż część ta pozbawiona jest jakichkolwiek wad. Bo tak nie jest. Jednakże wplecenie do historii rumuńskiego folkloru oraz pojawienie się dwojga interesujących bohaterów (wspomniany prędzej Frank, a także Jenica) zadziałały na plus tej powieści. Zabrakło mi natomiast rozwinięcia wątku dotyczącego związku Harry’ego i Karen. Na samym początku otrzymujemy zaledwie strzępy informacji o rozpadzie ich małżeństwa oraz wzmiankę o ich dziecku, co jest zdecydowanie mało satysfakcjonujące – zważywszy to, na czym zakończyła się historia opowiedziana na kartach poprzedniego tomu tj „Ducha Zagłady”. To, czego się jednak dowiadujemy na ten temat, prowadzi nas do zagwozdki związanej z wiekiem Erskine’a. Czyżby znalazł on eliksir młodości i powstrzymał starzenie? Ba! Nawet cofnął się w latach? Nie wiem, jak uważnie śledzicie tekst, ale ja mam zwyczaj wypisywania sobie podczas lektury informacji związanych z danym bohaterem. W poprzedniej części Harry miał 45 lat, tutaj ma ich 43. A przecież minęło dobrych kilka lat, skoro jego małżeństwo rozpadło się ponad rok temu, a o ich dziecku wiadomo, że chodzi do szkoły… To tak samo jak z tym, o czym pisałam przy okazji omawiania poprzedniej części, a co miało związek z cudownym zmartwychwstaniem Amelii Cruscoe (która nota bene pojawia się i w tym tomie). Mam wrażenie, że Masterton w którymś momencie sam się zagubił w tym, co pisze i wygląda na to, że na tym etapie cyklu o Manitou jeszcze nie odnalazł właściwej drogi.

Spodobało mi się natomiast przedstawienie istot nadprzyrodzonych – tzw strigoi. Tym razem bowiem to nie mitologia Indian wiedzie prym w powieści, a wspomniany prędzej przeze mnie rumuński folklor. Masterton postanowił bowiem dodać do swej historii stworzenia tak dobrze nam znane, zarówno za sprawą literatury jak i filmu, a jednak ukazane w odmienny, jakże inny od utartych schematów sposób. To sprawia, iż stały się one jakby czymś nowym, intrygującym i po prostu interesującym.

Po raz kolejny też autor nie szczędzi czytelnikowi obrazu makabry w najczystszej postaci – krwi, wszędzie walających się ludzkich wnętrzności oraz opisu ludzkiego cierpienia. A wszystko to z dbałością o szczegóły, tak, by czytelnik bez problemu mógł sobie wszystko dokładnie wyobrazić, a momentami wręcz… poczuć.

Podobnie też jak poprzednim razem, tak i tutaj na korzyść działa również samo wydanie książki. Mówi się, że nie należy oceniać ich po okładkach, bo przecież nie one są najważniejsze, tylko treść. Jednakże jeśli spojrzeć pod tym kątem na ostatnie wydania tej powieści na naszym rynku, to to najnowsze, po które sama miałam okazję sięgnąć, najbardziej przemawia do mojej wyobraźni i bardzo dobrze komponuje się z poprzednimi – również wznowionymi niedawno przez wydawnictwo Albatros – częściami cyklu.

 

Niezaprzeczalnie cykl o Manitou jest jednym z najsłynniejszych cykli horrorów w bogatym literackim dorobku Grahama Mastertona i choćby z tego już względu wartym poznania. Sama czytam i zbieram jego powieści od lat, dlatego też cieszę się z jego wznowienia, które zafundowało czytelnikom wydawnictwo Albatros, gdyż pozwoliło mi to w dużym stopniu nadrobić me czytelnicze zaległości, a także uzupełnić o kolejne pozycje moją prywatną biblioteczkę. Teraz czekam więc już tylko na ostatnie dwie części – „Armagedon” oraz „Infekcję”. Oby nie trwało to długo 🙂

Tytuł oryginalny: Manitou Blood
Tłumaczenie: Paweł Wieczorek
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2018, wyd. II
Seria/Cykl: Manitou, tom 4
Oprawa: miękka
Liczba stron: 352
ISBN: 978-83-8125-277-5

Z cyklu „Manitou”

1 „Manitou” – 2 „Zemsta Manitou” – 3 „Duch Zagłady” – 4 „Krew Manitou” – 5 „Armagedon” – 6 „Infekcja”

1Shares