Od ostatniego starcia z Misquamacusem – najokrutniejszym i najpotężniejszym szamanem w historii rdzennych mieszkańców Ameryki – minęło wiele lat. Harry Erskine zdołał przez ten czas powrócić do względnie normalnego życia i zapomnieć o okropieństwach, których był wówczas naocznym świadkiem.
Spokój ten burzy ponowne pojawienie się w jego życiu Karen Van Hooven (niegdyś Tandy), które nie tylko budzi w nim wspomnienia dotyczące przeszłości, ale też staje się początkiem kolejno następujących po sobie makabrycznych zdarzeń, które – jeśli nie zostaną w porę udaremnione – doprowadzić mogą do zagłady całego kraju – a przynajmniej wszystkich białych ludzi oraz tego, co stworzyli.
Oto bowiem Misquamacus na powrót zaczął siać chaos i zniszczenie. Tym razem swym zasięgiem nie objęły one jedynie nielicznych „szczęśliwych” wybrańców, ale całe mniejsze bądź większe miasta, które dosłownie zaczynają zapadać się pod ziemię i wciągać w Wielką Otchłań tysiące ludzkich istnień.
Chcąc nie chcąc Harry Erskine zmuszony jest stanąć do kolejnej walki z tym, którego miał nadzieję już nigdy w swoim życiu nie spotkać – wielkim indiańskim szamanem pragnącym dokonać słusznej zemsty na tych, którzy skrzywdzili i doprowadzili do upadku jego pobratymców. Oto nadeszła chwila, o której mówiły wszystkie indiańskie legendy i przepowiednie – Dzień Wszystkich Cieni, w którym Taniec Duchów staje się rzeczywistością. Czy Harry i tym razem zdoła ujść z życiem?
Przyznam, że zasiadając do lektury tej powieści, miałam względem niej dość wysokie oczekiwania. Poprzednie dwie części cyklu – „Manitou” oraz „Zemsta Manitou” – były naprawdę bardzo dobre, zatem liczyłam na to, że tym razem będzie podobnie. Niestety tak się jednak nie stało…
Mam wrażenie, że Masterton w którymś momencie pogubił się we własnej historii. Dlaczego? Jeśli dobrze pamiętacie część pierwszą tego cyklu, to zapewne macie świadomość tego, iż w którymś momencie spirytystka Amelia Cruscoe oraz jej partner MacArthur ponoszą śmierć. Tymczasem w „Duchu Zagłady” Amelia nie tylko żyje i spełnia się w roli nauczycielki, ale też ponownie przyłącza się do Erskine’a, by wspomóc go w walce z Misquamatusem. Nie wiem, z czego to wynikło. Być może winowajcą był czas, który upłynął pomiędzy napisaniem pierwszego tomu cyklu o Manitou, a pojawieniem się jego trzeciej części (16 lat). Jaka by nie była jednak prawda, tak nielogiczna wpadka mocno odejmuje całej opowieści.
Podczas czytania książki była jednak jeszcze jedna scena, podczas której mocno kręciłam głową z niedowierzaniem. Mianowicie ta, w której prawnik przynosi swojemu klientowi do aresztu (na jego życzenie oczywiście)… dwa żelazne widelce, które ten zabiera później, jak gdyby nigdy nic, do swojej celi. Powiedzcie mi proszę, na którym posterunku policji coś takiego miałoby prawo bytu? Przecież to jest nie do pomyślenia, aby podejrzany mógł posiadać przy sobie ostre przedmioty. Zwłaszcza taki oskarżony o morderstwo…
Kolejnym niesatysfakcjonującym mnie elementem książki jest jej… zakończenie. Zbyt pospieszne i stanowczo za mało widowiskowe w stosunku do tego, czego jesteśmy świadkami podczas lektury powieści. Dosłownie rach ciach i po krzyku, bez większych zaskoczeń i tak oczekiwanego kulminacyjnego napięcia. Wydaje się, jakby autorowi zabrakło na nie pomysłu, przez co cała historia naprawdę wiele traci.
Żeby jednak nie było, że tylko marudzę i narzekam, teraz przejdę do tego, co niezaprzeczalnie jest najmocniejszą stroną trzeciego tomu cyklu o Manitou. A jest nią… plastyczność i brutalność opisów ludzkiego cierpienia. Pewnie teraz co niektórzy z was pukają się w czoło, jednocześnie zastanawiając, dlaczego drastyczność tego typu scen jest dla mnie największą zaletą całej książki. Odpowiedź jest prosta – to jest horror, a jako taki powinien wzbudzać lęk i przerażenie, bądź też powodować obrzydzenie i odruch wymiotny u czytelnika. I to z całą pewnością Mastertonowi się udało!
„(…) wepchnął pięć w gardło (…) Bezlitośnie wpychał swoją rękę coraz głębiej, aż schowała się po łokieć. Krew przelewała się przez usta (…) jak zupa z przepełnionego talerza. Ciemna krew z arterii (…) Jego dłoń dotarła do jelit (…) Ze sromu, pomiędzy rozchylonymi udami, płynęła krew. (…) Wśród tego wszystkiego ukazały się błyszczące od krwi palce (…) z przyklejonymi do paznokci cząstkami wnętrzności. (…) wczepiły się w pulchne, owłosione ciało. Szarpnęły z całej siły. Usłyszałem ohydny, ssący dźwięk, trzask łamanych żeber i po chwili (…) zaczął wywlekać przez usta (…) żołądek, płuca, wątrobę i niekończące się metry jelit. Piętrzyły się i ślizgały po całej podłodze. (…) Odór krwi, żółci i na wpół strawionego jedzenia był nie do zniesienia.”
Kolejnymi plusami są liczne odwołania Harry’ego do świata popkultury, na które co i rusz natykamy się śledząc bacznie jego poczynania, a także intrygujące wyobrażenie podziemnego świata, do którego – zgodnie ze swoją wiarą – wędrują po śmierci dusze Indian.
Na korzyść działa również samo wydanie książki. Podobno nie należy oceniać ich po okładkach, bo przecież nie one są najważniejsze, jednakże gdyby spojrzeć pod tym kątem na ostatnie wydania tej powieści na naszym rynku, to to najnowsze, po które sama miałam okazję sięgnąć, najbardziej przemawia do mojej wyobraźni i bardzo dobrze komponuje się z poprzednimi – również wznowionymi niedawno – częściami cyklu.
Połowa cyklu o Manitou za mną. Przede mną jeszcze trzy historie, które – przyznam szczerze – mocno mnie intrygują. Niebawem więc zabiorę się za tom czwarty, a mianowicie „Krew Manitou”. Wam tymczasem pozostawiam decyzję odnośnie tego, czy warto sięgnąć po ten cykl. Choć jeśli uważacie się za miłośników twórczości Grahama Mastertona i dotąd nie mieliście okazji się z nim zapoznać, to wyboru nie macie – po prostu sięgnąć po niego musicie 🙂
Tytuł oryginalny: Burial
Tłumaczenie: Anna Kruczkowska, Hanna Reiff
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2018
Seria/Cykl: Manitou, tom 3
Oprawa: miękka
Liczba stron: 512
ISBN: 978-83-8125-284-3
Z cyklu „Manitou”
1 „Manitou” – 2 „Zemsta Manitou” – 3 „Duch Zagłady” – 4 „Krew Manitou” – 5 „Armagedon” – 6 „Infekcja”