Moje pierwsze spotkanie z twórczością Marcina Mortki (nie licząc jego książek dla dzieci – „Przygody Tappiego z Szepczącego Lasu”, „TAPPI. O tym, jak na Szepczący Las padł czar”) przy okazji lektury jego powieści zatytułowanej „Projekt Mefisto” nie należało, niestety, do zbyt udanych. Historia opowiedziana na jej kartach okazała się być jedynie przeciętną i w ostatecznym rachunku – mimo drzemiącego w niej potencjału – mocno mnie rozczarowała.
Nie należę jednak do czytelników, którzy po pierwszym niepowodzeniu z książkami danego autora z miejsca skreślają cały jego literacki dorobek i każde kolejno wydane przez niego dzieło omijają szerokim łukiem. Nie – wręcz przeciwnie, daję drugą szansę, gdyż wychodzę z prostego założenia, że każdy z nas zwyczajnie na nią zasługuje. Dlatego też skusiłam się na lekturę jego „Miasteczka Nonstead”…
W tym momencie należy wspomnieć, iż książka ta – wbrew pozorom – nie jest żadną nowością. Po raz pierwszy trafiła bowiem do rąk czytelników przed ośmiu laty nakładem wydawnictwa Fabryka Słów. W tym roku powróciła na księgarskie półki – w odświeżonej szacie graficznej będącej dziełem Dawida Bołdysa (nota bene o wiele lepszej niż jej poprzednia odsłona) i pod skrzydłami wydawnictwa Videograf, a także z informacją, iż już niebawem czytelnicy będą mogli sięgnąć po jej kontynuację zatytułowaną „Hellware”, której premierę przewidziano pod koniec września tego roku.
Głównym bohaterem „Miasteczka Nonstead” jest Nathan McCarnish, autor zbioru opowiadań zatytułowanego „Szepty”, traktującego o chwilach, w których otaczająca nas rzeczywistość kruszy się i pęka; kiedy „pojawia się strach, z początku drobny, łatwy do opanowania, ale z każdą chwilą coraz groźniejszy, aż staje się wszechwładny”. „Jeśli nazwiemy Stephena Kinga ekspertem od legend miejskich, Nathaniel McCarnish bez wątpienia zasługuje na miano mistrza wśród malarzy nastrojów. Ton znawcy, w jakim snuje swe opowieści, utwierdza czytelnika w przekonaniu, iż Nathnan McCarnish ma co najmniej doktorat ze strachologii…”.
A teraz Nathan ucieka… „przed własnym nazwiskiem (…) przed problemami, przed decyzjami, przed spotkaniami i wywiadami, przed presją i napięciem. (…) przed pytaniami o kolejną książkę, (…) przed Fioną.” Za swą bezpieczną przystań obiera Nonstead, miasteczko, w którym kilka lat wcześniej spędził szczęśliwe chwile. Ma nadzieję, że uda mu się tu wszystko przemyśleć, poukładać swoje dotychczasowe życie i zacząć od nowa – bez bolesnego bagażu, które skrywa jego przeszłość.
Jednak Nonstead tylko pozornie wydaje się być spokojnym i urokliwym miejscem… W rzeczywistości jest mroczne i przesiąknięte strachem. Skrywa bowiem pewną niebezpieczną tajemnicę, o wiele mroczniejszą od wszystkiego, co dotąd napisał Nathan. Zaś próby jej odkrycia doprowadzą go jedynie do tego, iż zacznie on powoli wpadać w zastawioną na niego pułapkę…
Przyjaciel z zaświatów małej dziewczynki, szalone wędrówki po lesie jednego z mieszkańców miasteczka, gorąca telefoniczna linia z piekłem u pastora, wizje przyszłości w ogłoszeniach drobnych, nawiedzający jednego z drwali omen w postaci czarnego psa oraz stara, leśna rudera zwana Samotnią, która za nic w świecie nie daje się zniszczyć to zaledwie część tego, z czym zmuszony będzie się zmierzyć Nathan.
Czy uda mu się jednak odkryć na czas sekret miasteczka, nim przejmie ono nad nim władzę?
Na samym początku wspomniałam o dawaniu drugich szans. „Miasteczko Nonstead” jest dowodem na to, iż naprawdę warto to robić, a nie od razu skreślać danego autora. Marcinowi Mortce w pełni udało się wykorzystać daną mu przeze mnie szansę na zrehabilitowanie się w moich oczach i udowodnienie mi, że nie tylko potrafi pisać, ale że robi to na tyle dobrze, iż po skończonej lekturze historii opowiedzianej na kartach „Miasteczka Nonstead” mam ochotę z miejsca sięgnąć po jego kontynuację.
Jest mrocznie i tajemniczo. Wyraźnie wyczuwalna atmosfera strachu zagęszcza się tu z każdą kolejno przewracaną stroną. Cała historia wciąga od początku do samego końca. I jest jeszcze Skinner – postać tak niezwykła i tak mocno zapadająca w pamięci czytelnika. W przeciwieństwie do „Projektu Mefisto”, któremu wytknęłam co nieco minusów, „Miasteczku Nonstead” nie mam nic do zarzucenia. No może poza jednym – kończy się stanowczo zbyt szybko 😉 Zwłaszcza że zakończenie powieści daje przedsmak tego, iż w kolejnej części będzie się sporo działo!
Choć „Miasteczko Nonstead” gatunkowo zalicza się do fantastyki, to jednak przemyca wiele treści całkowicie realnych, z którymi do czynienia mamy w otaczającej nas rzeczywistości. Traktuje bowiem o tym, jak wielka moc drzemie w literaturze jako takiej, jak bardzo może być ona sugestywna i jak mocno oddziaływać na czytelników, którzy będąc pod jej wpływem gotowi są do czynów, o które dotąd nawet by się nie podejrzewali. Jest to również opowieść o tym, jak wielka odpowiedzialność ciąży przez to na barkach samych autorów, którzy zmuszeni są później żyć z konsekwencjami tego, do czego doprowadziły ich dzieła. Nie brakuje też kilku gorzkich słów na temat samego czytelnictwa, a zwłaszcza oceny czytelników ze względu na wybieraną przez nich literaturę i to, jaki wpływ fakt ten wywiera na pracę samych autorów.
Mam nadzieję, iż udało mi się przekonać was do sięgnięcia po „Miasteczko Nonstead”. Mnie się podobało, dlatego też z niecierpliwością wyglądać będę jego kontynuacji. Tymczasem was zachęcam do zapoznania się z historią Nathana McCarnisha. Myślę… że warto 🙂
Wydawnictwo: Videograf
Rok wydania: 2020
Seria/Cykl: Miasteczko Nonstead, tom 1
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 336
ISBN: 978-83-7835-760-5