Wiecie, że uwielbiam tematykę zombie. W sumie sama nie wiem, co mnie tak fascynuje w tego typu historiach… Niemniej jednak z uporem maniaka oglądam kolejne tytuły, które nawiną mi się pod rękę, i choćby były one skończoną chałą, nie przerywam do samego końca seansu.
Okazja na spotkanie z zombiakami pojawiła się z chwilą, w której na Netflixie zadebiutowało dzieło Hèctora Hernándeza Vicensa – „Day of the Dead: Bloodline”. Już pierwsze minuty filmu pozwalały stwierdzić, że oto przede mną kolejny film z serii idiotyzmów na temat nieumarłych. Kiedy bowiem seans rozpoczyna się od chaotycznego ataku zombie na mieszkańców jakiegoś amerykańskiego miasta, a główna bohaterka idzie sobie spacerkiem przez ulicę spoglądając to tu to tam, a potem – podczas ucieczki – na pierwszym planie pojawiają się jej piersi w rozchełstanej bluzce… wiadomo z góry, że to się nie skończy dobrze.
Idźmy jednak dalej. Otrzymujemy lekką retrospekcję sprzed czterech godzin, kiedy to poznajemy naszą drogą Zoe (Sophie Skelton) – studentkę medycyny – podczas jednego z praktycznych wykładów w szpitalnej kostnicy. Niedługo potem pojawia się drugi z głównych bohaterów (czego jednak jeszcze w tamtej chwili nie jesteśmy świadomi), a mianowicie Max (Johnathon Schaech) – pacjent mający obsesję na punkcie dziewczyny i to do tego stopnia, że wyciął sobie jej imię na własnym przedramieniu. Pragnie jej tak bardzo, że posuwa się do próby gwałtu (pal licho, że w kostnicy – bardzo romantycznie), co mu się na szczęście nie udaje, gdyż zostaje zaatakowany przez zombiaka.
Mija pięć lat. Zoe przebywa w jednym z bunkrów, w którym kryją nieliczni ocaleli chronieni przez jeszcze mniejszą liczbę wojskowych. Kiedy córka jednej z kobiet zaczyna poważnie chorować, zagrażając tym samym życiu innych mieszkańców schronu, Zoe przekonuje kilku „żołnierzy” – w tym swojego chłopaka Bacę (Marcus Vanco) do wypadu do jej dawnego szpitala po niezbędne dla ich przyszłości leki. Na miejscu czekać będzie na Zoe nie lada niespodzianka, a mianowicie… spotkanie z dawno niewidzianym Max’em, obecnie zombie, któremu – mimo upływu lat i faktu bycia nie do końca żywym – nadal nie przeszła obsesja na jej punkcie…
To tyle słowem wstępu. Choć przyznać muszę, że i tak zbyt wiele czasu poświęciłam na napisanie powyższego. Jedyne bowiem, co powinnam uczynić, to wielkimi literami, na samym środku, napisać: „NIE RÓBCIE SOBIE KRZYWDY. NIE OGLĄDAJCIE TEGO SHITU”. I tyle w zasadzie by wystarczyło, aby oddać to, jak ostatecznie wypada twór Vicensa. Całość jest po prostu żenująca. Począwszy od nędznej gry aktorskiej, przez niedorzeczny przebieg całej historii, po ilość absurdów, jakimi naszpikowany jest ten film – mówiąc krótko „Day of the Dead: Bloodline” to całkowite nieporozumienie, którego żywot zakończyć powinien się z chwilą napisania do niego scenariusza.
Bo czy nie uznalibyście za pomyłkę tworu, w którym zombiak (pal licho, że 90-cio procentowy) zachowuje się niczym rasowy ninja – wysportowany, walczący, umiejętnie kryjący się przed wzrokiem ludzi, a przy tym biega za Zoe jak pies kierując się zapachem dziewczyny, który wyłapał ze zgubionego przez nią kawałka szmatki? (chustki? majtek? cholera wie…). No ale wiadomo… miłość, ta potrafi przecież zdziałać cuda, nawet kiedy zakochanym jest zombie. Albo inny przykład absurdu. Grupa składająca się z pięciorga ludzi – czterech wojskowych i cywila – nie zauważa zniknięcia tego ostatniego, zwłaszcza kiedy on przez większość czasu pozostawał przez resztę otoczony z każdej strony dla własnego bezpieczeństwa… A kiedy w końcu to następuje, okazuje się, że zguba ściągnęła im na karki nieumarłych. A przecież tak dobrze im szło…
I niech mi ktoś powie, dlaczego twórcy filmu zmienili oblicze przemienionego Maxa w twór przywodzący na myśl nieumarłego Jokera? Przyznam, że patrzenie na jego wykrzywioną mordę układającą się w parodię uśmiechu, było chyba jedynym ciekawym punktem w całym tym filmie. Bo z całą pewnością tego samego nie można powiedzieć o kreacji głównej bohaterki, stale utrzymującej cierpiętniczą minę, ciepłych kluchach – Bace (Marcus Vanco), czy też napuszonym od własnego ego głównodowodzącym schronem Miguelu (Jeff Gum).
Dobrze wam więc radzę – oszczędźcie sobie nerwów i nie traćcie czasu na obejrzenie „Day of the Dead: Bloodline”. Nie warto. Serio. Lepiej już poświęcić te półtorej godzinki na lekturę dobrej książki, bądź innego typu zajęcie – byle nie był nim seans tego „czegoś”. No chyba że jesteście sadomasochistami i lubicie cierpieć, wówczas film ten będzie dla was idealnym wyborem 😉
Tytuł oryginalny: Day of the Dead: Bloodline / Produkcja: USA, Bułgaria / Rok produkcji: 2018 / Dystrybutor: Netflix / Gatunek: horror / Czas: 90 min / Reżyseria: Hèctor Hernández Vicens / Scenariusz: Mark TonderaiLars E. Jacobson / Muzyka: Frederik Wiedmann / Obsada: Sophie Skelton, Johnathon Schaech, Jeff Gum, Marcus Vanco, Mark Rhino Smith
Jeśli lubisz tematykę zombie, zajrzyj tu: „Duma i uprzedzenie, i zombie”, „The ReZort”, „Łowcy zombie”, „Rabusie kontra zombie”, „Zombie SS”, „Zombie SS 2”