Nie tak dawno temu obejrzałam wraz z mężem film pt „Zombie SS”, a następnie podzieliłam się z Wami moimi wrażeniami po seansie (tutaj). Była to produkcja norweska w reżyserii Tommy’ego Wirkoli, która okazała się być tak absurdalnie głupim filmem, że aż do bólu śmiesznym. I mimo że był to jeden z najdziwniejszych tworów z udziałem zombie, jaki dotąd dane mi było oglądać, to i tak w ostatecznym rozrachunku nie żałuję, że poświęciłam te półtorej godzinki, aby go poznać. Co się naśmiałam – to moje. W tym roku miała miejsce premiera drugiej części tegoż filmu, a my z mężem postanowiliśmy być hardcore’ami i ją obejrzeć. Przynajmniej teraz mniej więcej wiedzieliśmy, czego możemy się po niej spodziewać. Choć jak się później okazało byliśmy w błędzie…
Z jatki, która miała miejsce w pierwszej odsłonie „Zombie SS”, cało wyszedł jedynie Martin (Vegar Hoel). Choć w zasadzie „cało” to nie do końca prawda, bowiem uciekając przed nazistowskimi zombie zmuszony był odciąć sobie piłą mechaniczną prawą rękę. Pech chciał (a może i los?), że po drodze uległ wypadkowi samochodowemu, po którym obudził się w szpitalnym łóżku. Wydawałoby się, że to koniec jego problemów – jednakże nic bardziej mylnego. Ze zgrozą zauważa, że do kikuta doszyto mu rękę głównodowodzącego zombiakami – Herzoga (Ørjan Gamst), która dość niefortunnie znalazła się w jego rozbitym aucie i uznana została przez chirurgów za jego kończynę. Ale to nie wszystko. W jego pokoju kręcą się policjanci, zaś on sam przykuty jest kajdankami do ramy łóżka. Szybko dowiaduje się, że uznany został za seryjnego mordercę, winnego śmierci jego przyjaciół. I co się w sumie dziwić – kto uwierzyłby w historię z powstałymi z grobu Niemcami, którzy zabawili się ich kosztem. W obecnej sytuacji Martinowi nie pozostaje nic innego, jak wymyślić sposób ucieczki ze szpitala. Pomocą służy mu… doszyta ręka, która wykazuje niezwykłe właściwości – nie tylko ponadprzeciętną siłę, ale również samowolę. Naszemu bohaterowi udaje się uciec, choć okupione zostaje to kilkoma krwawymi ofiarami. Dociera do niego, że to jeszcze nie koniec, że Herzog już niedługo dotrze tu wraz ze swoimi nie do końca martwymi kumplami, aby wypełnić rozkaz otrzymany w czasach wojny, zanim dosięgła ich śmierć. Wkrótce do Martina dołącza grupa Łowców Zombie, pewien sympatyczny gej z okolicznego muzeum, zapatrzony w niego martwiak oraz ekipa nie całkiem żywych Ruskich. Czy uda im się powstrzymać Herzoga przed realizacją jego planów?
Hahaha – tyle wystarczyłoby w zasadzie na podsumowanie „Zombie SS 2”. Myślałam, że poprzednia część była zabawna. Myliłam się! Kontynuacja jest jeszcze bardziej śmieszna, choć nie w złym znaczeniu tego słowa. To taki inteligentny humor, przemyślany. Wbrew pozorom wszystko ma tu ręce i nogi, nie pojawia się bez przyczyny. Reżyser w swym dziele wyśmiewa największe zagraniczne hiciory, jak chociażby „Gwiezdne wojny” czy „Matrixa”. Na widok szefa Łowców Zombie uśmiech nie schodził mi z twarzy. Połączenie czarnego prochowca matrixowego Neo z fryzurką i okularkami głównego bohatera „Zemsty frajerów” okazało się bezcenne. Martin z kolei w swym zielonym dresie, z mocami niczym u superbohatera, przypomniał mi Dave’a aka Kick-Ass, filmu w reżyserii Matthew Vaughna pod tym samym tytułem. A pomiędzy nimi bojaźliwy gej, którego największym zmartwieniem jest to, że zombie zabrały jego ulubioną kurtkę. Choć kiedy przyszło co do czego, ów niepozorny koleś potrafił dać niezłego czadu. Kto by się spodziewał… Nie zabrakło także prześmiewczego obrazu małomiasteczkowej policji. Okrągłe brzuszki, zagryzane kawą pączki, myślenie zbiorowe – bo w pojedynkę to jednak zbyt ciężko, pokazy tchórzostwa i komiczne wpadki – oto jak wyglądają typowi przedstawiciele prawa w zabitej dechami mieścinie, gdzie dotąd ich największym zmartwieniem był kotek na drzewie, który bał się samodzielnie zejść. Wśród scen przyprawiających o ból brzucha ze śmiechu, nie zabrakło typowych dla horroru elementów. Krew leje się strumieniami, flaki walają się po drodze (albo służą do różnych innych, czasem dziwnych rzeczy), ludzie padają niczym muchy bez względu na wiek czy płeć – od noworodków, po starców, a wszystko to pokazane z brutalną wręcz szczegółowością, bez wygładzania i upiększania scen. Gore w najczystszej postaci. Coś dla miłośników makabry i to w całkiem dobrym wydaniu. Ale i wśród tej jatki nie zabrakło humorystycznych wstawek. Na widok zombie-doktorka naprawiającego naprędce kolejnych „rannych” żołnierzy, czy to poprzez upychanie do ich wnętrza siana w zamian za stracone organy, czy też przytwierdzanie przepychaczki do rur w miejsce utraconej kończyny, śmiałam się do rozpuku. Wierzcie mi, to trzeba zobaczyć, bo nie sposób opisać wszystkiego słowami.
Przy „Zombie SS 2” pierwsza część już nie tyle wypada przeciętnie, co wręcz marnie. Tym razem reżyser naprawdę się postarał. Teraz ta historia już nie tylko śmieszy, ale ma jakąś widoczną fabułę. Mamy tu walkę o sprawiedliwość, chęć dokonania zemsty, pragnienie wykazania się, udowodnienia własnej wartości oraz wiarę i nadzieję na powstrzymanie sił nieprzyjaciela – niezależnie od poniesionych kosztów i strat w ludziach. To nie do końca poważny horror, pełen czarnego humoru, który ogląda się całkiem przyjemnie – nie nudzi, bo ciągle coś się dzieje, a przy tym bawi do łez. Jeśli zdecydujecie się kiedyś obejrzeć „Zombie 2” pamiętajcie o tym, że to jednak film z innej półki niż te wszystkie wielomilionowe kinowe hiciory produkowane ku zadowoleniu mas. Obraz Tommy’ego Wirkoli nie każdemu się spodoba, nie do każdego trafi. Niemniej jednak jestem pewna, że wśród Was są osoby, dla których będzie całkiem niezłą rozrywką, idealną na wieczorek w gronie przyjaciół.
Moja ocena: 4/6
Tytuł oryginalny: Dod Sno 2
Gatunek: horror, czarna komedia
Czas: 100 min
Produkcja: Islandia, Norwegia
Premiera: 19 stycznia 2014 (świat)
Reżyseria: Tommy Wirkola
Scenariusz: Tommy Wirkola, Stig F. Henriksen, Vegar Hoel