„Ania, nie Anna” (Anne, with an E, 2017)

Seria powieści młodzieżowych o Ani z Zielonego Wzgórza, powołanej do życia przez kanadyjską autorkę Lucy Maud Montgomery, od dziesięcioleci zachwyca kolejne pokolenia czytelników. Historia sieroty, która pewnego dnia trafia pod dach rodzeństwa Cuthbertów, nie tylko porusza najczulsze nuty naszych serc, ale też sprawia, że Ania staje się nam niezwykle bliska, niczym najprawdziwsza przyjaciółka. Nic więc dziwnego, że na przełomie lat historia ta doczekała się zarówno adaptacji i ekranizacji kinowych jak też telewizyjnych.

Chyba najbardziej znaną jest ta w reżyserii Kevina Sullivana, z 1985 roku. To właśnie wówczas w roli Ani Shirley ujrzeliśmy Megan Follows, zaś Gilberta Blythe’a Jonathana Crombie. Kolejne części filmowych przygód Ani – z 1987 i 2000 roku – pozwoliły nam jeszcze mocniej zżyć się z aktorami wcielającymi się w główne role i sprawiły, że obraz tych dwojga głęboko wrył się w naszą pamięć i serca jako ten właściwy, najlepszy spośród tych, które już były i nadejść miały w przyszłości.

Sama, będąc „wychowaną” nijako na powyżej ekranizacji filmowej, byłam pewna, że żadna inna nie zrobi już na mnie takiego wrażenia i że nie ma takiej szansy, by jacykolwiek inni aktorzy zdołali przemówić do mojej wyobraźni, a tym bardziej mego serca.

Wszystko zmieniło się w dniu, w którym postanowiłam obejrzeć pierwszy odcinek nowego serialu produkcji Netflix – „Ania, nie Anna”

Rola Ani Shirley przypadła czternastoletniej, irlandzko – kanadyjskiej, aktorce Amybeth McNulty, którą prędzej ujrzeć mogliśmy m.in w serialach „Agatha Raisin” (2014), „Clean Break” (2015), „The Spraticle Mystery” (2015) oraz w filmie „Morgan” (2016). Spotkałam się z opiniami, jakoby Amybeth w tej roli to totalna porażka, a głównym argumentem potwierdzającym to stwierdzenie miał być jej wygląd: za brzydka, za chuda, zbyt piegowata…

Przykre jest to, że żyjemy w świecie, w którym ocenę wystawia się na podstawie wyglądu, a nie gry aktorskiej… To jest takie płytkie, dziecinne, ale przede wszystkim krzywdzące. Dlaczego? Amybeth McNulty jest moim zdaniem niesamowita! Oddała Anię w tak niepowtarzalny sposób, że po prostu słów brakuje, by wyrazić dla niej podziw, jaki wzbudziła we mnie podczas oglądania kolejnych odcinków tego serialu.

Amybeth McNulty ma bowiem niesamowity dar przekazywania widzowi emocji targających główną bohaterką. Wczuwa się w swoją rolę do granic możliwości i oddaje całą paletę uczuć, które ją dopadają w zależności od sytuacji, w jakiej się w danej chwili znalazła jej postać. Kiedy cierpi, jej ból chwyta nas za serca, a kiedy uśmiech gości na jej twarzy, radość i entuzjazm przez nią odczuwane stają się wręcz zaraźliwe!

A jeśli już miałabym wziąć pod uwagę jej wygląd, to czy naprawdę Amybeth jest aż taka brzydka? Powieściowa Ania Shirley urodą przecież nie grzeszy. Zresztą nie ona była u niej najważniejsza, a jej cechy charakteru oraz niesamowicie bujna wyobraźnia, które razem wzięte czyniły ją bohaterką, z którą nie jedna z czytelniczek chciała się utożsamić. Moim zdaniem wręcz idealnie dobrano odtwórczynię roli głównej. Pięknością może i nie jest – ruda, o myszowato – cienkich włosach, z mnóstwem piegów na twarzy i nierównym zgryzem. Jest w niej jednak coś, co bez dwóch zdań hipnotyzuje widza i sprawia, że z przyjemnością się na nią patrzy.

Kolejnym minusem wytykanym serialowi jest to, iż mocno odbiega on od powieściowego pierwowzoru, że dodano w nim nie tylko postaci, ale przede wszystkim całe sceny, których w ogóle nie znajdziemy w książce. A ja się pytam: czy ludzie nie znają pojęcia „adaptacja”? To nie ekranizacja, czyli wierne przeniesienie na ekran literackiego utworu. Adaptacja ma to do siebie, że stanowi przeróbkę danego dzieła, że jest jego przystosowaniem do nowych odbiorców i czasów, w których jest realizowana. Dlatego też fakt, iż to i tamto w nowej odsłonie przygód Ani zmieniono uważam za ogromny plus tego serialu, gdyż nie jest on odgrzewanym starym kotletem, a daje widzowi możliwość obejrzenia czegoś nowego, choć pod wieloma względami bardzo znanego.

Co mi się jeszcze bardzo podoba w netflixowej Ani? To, iż w bardziej dosadny i obrazowy sposób ukazano dramat głównej bohaterki, koszmar, który stał się jej udziałem podczas pobytu w sierocińcu oraz u rodzin zastępczych, a także problemy z dostosowaniem się do nowego otoczenia i społeczności, w której nagle się znalazła. Za taką a nie inną realizację serialu odpowiada nagrodzona statuetką Emmy Moira Walley-Beckett, scenarzystka kultowego serialu „Breaking Bad” i, moim skromnym zdaniem, odwaliła kawał dobrej roboty. Całkowicie zrezygnowała ona z baśniowych elementów „Ani z Zielonego Wzgórza”. Postanowiła przedstawić życie na wyspie Księcia Edwarda w bardzo realistyczny sposób. W 1800 roku tamtejsza codzienność nie była prosta i kolorowa. Ludzi otaczała szarość, kurz i brud. W takiej właśnie scenerii poznamy przygody Anne Shirley. Na pierwszy plan wysunął się więc dramat dziecka pozbawionego rodziny, o niskim statusie społecznym i marnych widokach na przyszłość, dręczonego przez bolesne wspomnienia, które teraz, przy wsparciu rodzeństwa Cuthbertów oraz powoli zdobywanych przyjaciół, próbuje odnaleźć swoje miejsce na ziemi i być dla innych nie tylko im potrzebne, ale przede wszystkim przez nich … kochane.

W serialu co i rusz rozbrzmiewają echa starych czasów, powoli odchodzących w cień, dających szansę nowym ideom i ruchom społecznym. Najlepszym na to dowodem jest zestawienie ze sobą Maryli Cuthbert z Anią, kobiety mocno doświadczonej przez los, która w latach swej młodości nie miała zbytniego wyboru odnośnie własnej przyszłości i nie mogła wybrać drogi, która zapewniłaby jej szczęście, z dziewczynką, która ma realną szansę wpłynąć na swój los, bo teraz nastają czasy, w której to ona może podjąć za siebie decyzję, wziąć – jak to mówią – życie we własne ręce i być sterem własnego statku. Teraz kobiety mają dostęp do edukacji, co dawniej było czymś nie do pomyślenia. Kiedyś wystarczyło, że nauczyły się, jak być dobrą żoną…

Ale, ale, ja tu praktycznie ciągle o Ani rozprawiam, a praktycznie ani słowem nie wspominam o reszcie bohaterów, a co za tym idzie aktorach w nich się wcielających.

W rolę Maryli i Mateusza Cuthbertów wcielili się Geraldine James („Sherlock Holmes”, „Dziewczyny z kalendarza”, „Dziewczyna z tatuażem”) oraz R.H. Thomson („Strefa mroku”, „Droga do gwiazd”, „Zawiedzione nadzieje”) i tak jak w przypadku wyboru Amybeth McNulty na Anię Shirley, tak i w przypadku tych dwojga decyzja o obsadzeniu ich w tych rolach była wg mnie bardzo trafionym pomysłem. Oboje idealnie oddali postaci, w które się wcielili. Maryla jest bardzo praktyczna, zasadnicza i starająca się twardo stąpać po ziemi. Mateusz z kolei jest takim balsamem dla duszy, dobrym duchem, który wyciąga pomocną dłoń i okazuje prawdziwe zrozumienie tam, gdzie Maryla nie do końca potrafi się odnaleźć. I choć gra aktorska zarówno Gelardine jak i Roberta przypadła mi do gustu, to z tych dwojga właśnie odtwórca roli Mateusza bezapelacyjnie skradł moje serce. Sceny z jego udziałem są niesamowicie wzruszające i zapadające w pamięci.

Widoczny na powyższym zdjęciu młodzieniec to Jerry (Aymeric Jett Montaz), pomocnik Cuthbertów na farmie, a tym samym nowa postać pojawiająca się w historii. Póki co bohater drugoplanowy, choć mam nadzieję, że w kolejnych odsłonach serialu będzie go nieco więcej.

Czy Lucas Jade Zumann („Sinister 2”, „Thrill Ride”, „20th Century Women”), wcielający się w rolę Gilberta Blythe’a, ma szansę konkurować z Jonathanem Crombie? Szczerze? Moim zdaniem jest od niego o niebo lepszy! A przynajmniej na tym etapie opowieści. To kolejny młody aktor, który w bardzo przekonujący sposób potrafi oddać emocje targające jego bohaterem. Poza tym, o czym warto wspomnieć, twórcy serialu rozbudowali jego wątek, przez co sama postać wiele zyskała, stając się ciekawszą od tej, którą poznajemy na samym początku powieściowej historii Ani z Zielonego Wzgórza. Cieszy to, że nie pominęli najbardziej zapadającej w pamięci sceny z początków znajomości tych dwojga, podczas której następuje niezapomniane ciągnięcie Anki za jej rudy warkocz.

Kto nam jeszcze pozostał? Małgorzata Linde i Diana Barry. W rolę tej pierwszej wcieliła się Corrine Koslo („Za kamerą”, „Ernest idzie do szkoły”, „Life-Size”), zaś przyjaciółkę Ani zagrała Dalila Bela („Intruz”, „Na zakręcie losu”, „Klucz do przygody”) . Młodziutka Diana, tak jak jej książkowa odpowiedniczka, wzbudza sympatię, jednakże bez większych rewelacji. Co innego serialowa Małgorzata! Jest tak samo bezpośrednia i bezczelna jak bohaterka powołana do życia przez Lucy Maud Montgomery. Po prostu nie sposób jej nie polubić. Z miejsca wzbudza żywe emocje u widza i staje się postacią, obok której trudno przejść obojętnie.

Jedynym minusem tego serialu jest… jego długość! Pierwszy sezon liczy sobie bowiem zaledwie siedem odcinków, z których pierwszy trwa blisko półtorej godziny, zaś kolejne już tylko po około 45 minut. Ledwo człowiek zacznie oglądać, a już dociera do końca… Historia tak bardzo wciąga, że nie mam pojęcia, jak wytrwam do premiery kolejnej odsłony serialu. Zwłaszcza, że dokładnie nie wiadomo, jaka jest jego przyszłość, gdyż oglądalność telewizyjna na CBC Television pierwszego sezonu nie spełniła ponoć oczekiwań jego twórców. Możliwe jest, iż jeśli CBC nie podejmie się dalszej współpracy przy realizacji serialu, Netflix kontynuować go będzie samodzielnie. Jak będzie w rzeczywistości, zobaczymy. Mam tylko nadzieję, że nie przyjdzie mi zbyt długo czekać na premierę drugiego sezonu nowej adaptacji przygód Ani z Zielonego Wzgórza, bo, mówiąc krótko, jest ona po prostu niesamowita w tym wydaniu.

Jeśli więc dotąd nie mieliście okazji zapoznać się z tym serialem, to gorąco was do tego zachęcam. I nie słuchajcie tych wszystkich słów krytyki na jego temat. Wierzcie mi – warto mu dać szansę. Ja jestem normalnie w nim zakochana, a zwłaszcza w odtwórczyni głównej roli <3

0Shares