„Życie ludzkie wypełnia samotność, bieda, podłość, cierpienie i przemijanie.”
O prawdziwości powyższych słów łatwo można przekonać się podczas lektury „Terroru” autorstwa Dana Simonsa, powieści, która po raz pierwszy trafiła do rąk czytelników ponad 10 lat temu, a która teraz, z uwagi na emitowany w telewizji serial produkcji AMC nakręcony na jej podstawie, przeżywa swoje drugie życie.
Ci, co hołdują zasadzie „wpierw książka, potem film”, mają obecnie niebywałą okazję do sięgnięcia po papierowy pierwowzór w postaci doprawdy ekskluzywnego wydania tej powieści, która w tym roku nakładem wydawnictwa Vesper, w tłumaczeniu Janusza Ochaba, trafiła na półki księgarń. Od swej poprzedniej wersji (wydanej również przez to wydawnictwo) różni się ono tym, iż jest ono formatu 165×235 mm, posiada twardą, filmową, mieniącą się od zamarzniętych kropel okładkę oraz wzbogacone zostało o posłowie dr hab. Grzegorza Rachlewicza i 24-stronicową wklejkę z ilustracjami mającymi związek eksploracją krain polarnych.
Historia opowiedziana na kartach powieści osnuta jest wokół wyprawy badawczej z maja 1845 roku, w której dwa statki – HMS Erebus oraz HMS Terror – pod dowództwem sir Johna Franklina wyruszyły w swą ostatnią podróż, której celem było odnalezienie legendarnego Przejścia Północno-Zachodniego. Żaden z pośród 129 uczestników tej wyprawy nie powrócił z niej żywy… Do dziś nie wiadomo, co dokładnie się wówczas wydarzyło. Pewne jest tylko to, iż oba statki natknęły się na niedający się przebić lód, przez który zostały uwięzione w miejscu.
Dan Simmons zebrał do kupy dostępne na dzień dzisiejszy informacje dotyczące ówczesnej wyprawy – zarówno te oparte na faktach, jak i te będące zaledwie domysłami, albo wręcz fantastycznymi pogłoskami, i wykorzystał je do napisania fascynującej powieści, w której realizm miesza się z elementami grozy i horroru łącząc się w jedną, spójną, oddziałującą na wyobraźnię i emocje czytelnika całość, o której trudno zapomnieć.
Jego opowieść rozpoczyna się niemal dwa lata po wypłynięciu statków na wyprawę badawczą, a więc w czasie, kiedy zarówno Erebus jak i Terror od dawna znajdują się już uwięzione w lodowej pułapce. Przewracając kolejne stronice powieści jesteśmy świadkami codziennych zmagań uczestników wyprawy nie tylko z nieprzyjaznymi dla człowieka warunkami pogodowymi, a więc mrozem, śniegiem i lodem, czy też walki o przetrwanie w obliczu coraz bardziej zmniejszających się racji żywnościowych i postępujących chorób, ale przede wszystkim ze strachem przed tajemniczą, przerażającą i niebywale okrutną istotą, która czyha na życie ludzi znajdujących się na pokładach obu statków. A wszystko to przedstawione zostało przez autora w niebywale sugestywny i przekonujący sposób.
”Diabeł, który próbował ich zabić w tym białym Królestwie Diabła, miał nie tylko postać porośniętego futrem drapieżnika, lecz był wszystkim, co ich otaczało – nieustępliwym zimnem, wszechobecnym lodem, burzami, brakiem jakiejkolwiek zwierzyny, która mogłaby służyć im za pożywienie, górami lodowymi, które wędrowały przez zamarznięte morze, nie zostawiając za sobą nawet skrawka otwartej wody, wałami lodowymi wyrastającymi znienacka z powierzchni paku, tańczącymi gwiazdami, zepsutym i śmierdzącym jedzeniem w puszkach, latem, które nie nadeszło po wiośnie – wszystkim. Potwór z lodu był tylko jednym z wcieleń Diabła, który chciał ich śmierci. I chciał ich cierpienia.”
Całą historię poznajemy dzięki narracji kilku różnych osób – i to zarówno tych, którzy dowodzą wyprawą, jak m.in komandor sir John Franklin z Erebusa, czy jego odpowiednik na Terrorze – Francis Rawdon Moira Crozier, jak też doktora Goodsira czy marynarzy o znacznie niższym stopniu jak np mat uszczelniacz Hickey czy lodomistrz Blanky. Przez to nie ma ona tak naprawdę jednego, głównego bohatera, choć niektórzy z nich – jak np Crozier czy Goodsir znacznie częściej zajmują w niej głos. Wszystkich ich jednak łączy jedno – każdy z nich obdarzony został przez autora własną osobowością, niepowtarzalnymi cechami charakteru oraz motywacją, która skłania ich do działania. Każda z postaci, która w powieści zabiera głos, potrafi też rozbudzić w czytelniku różnorodne emocje – od sympatii, przez współczucie, po głęboką nienawiść.
Wracając jednak do samej historii warto wspomnieć i o tym, iż nie jest ona w żadnym wypadku liniowa. Teraźniejsze wydarzenia przeplatane są bowiem licznymi retrospekcjami z życia poszczególnych bohaterów. Dzięki temu dowiadujemy się m.in o niespełnionej miłości komandora Croziera, niefortunnym okresie z życia sir Franklina, kiedy był on gubernatorem jednej z wysp, czy też początkach przyjaźni łączącej starszego bosmana Terroru Harry’ego Peglara i najstarszego uczestnika wyprawy – Johna Bridgensa. Poza tym historia ta wzbogacona została o interesujące wierzenia Innuitów, przez co całość nabiera niepowtarzalnego charakteru.
Lektura tej powieści nie jest łatwa, a przynajmniej nie była taka dla mnie. Była wyczerpująca fizycznie z uwagi na sam gabaryt książki – ważąc nieco ponad 1300 gram doprowadzała do omdlenia/bólu rąk podczas dłuższego przysiedzenia z nią. Poza tym liczne marynistyczne zwroty i nazwy, bez odpowiednich przypisów w książce, momentami sprawiały mi trudność w zrozumieniu, o czym właściwie jest mowa. Bo skąd wiadomo, ile czasu minęło, kiedy mowa o szklankach? Teraz jestem mądra, gdyż znalazłam wytłumaczenie w sieci…
„Źródeł tej tradycji należy upatrywać w epoce, w której do pomiaru czasu używano klepsydry.
Wówczas, do obowiązków wachtowego należało obracanie tego czasomierza po przesypaniu się piasku z jednej jego połówki do drugiej (czyli po upływie pół godziny) i zaanonsowanie tego uderzeniem w dzwon. Tak też pełna godzina liczona od 12.00 to dwa uderzenia – w lewo i w prawo (jedna „szklanka” – nazwa od szklanego zbiorniczka klepsydry, a nie wypitych trunków, jak niektórzy mogą sądzić ;-)).
Co pół godziny ich liczba wzrasta o jedno, aż do ośmiu, co jest warunkowane podziałem czasu okrętowego na wachty (wachta trwa 4 godziny, czyli 4 szklanki).
Wertując Internet można licznie natknąć się na tłumaczenia, jakoby jedna szklanka oznaczała jedną godzinę – nic bardziej mylnego! Jak się okazuje, wielu ludzi błędnie łączy jedno uderzenie w dzwon z jedną szklanką, podczas gdy w rzeczywistości jedno uderzenie to… PÓŁ SZKLANKI.” (źródło)
… jednak podczas lektury jedynie się domyślałam, o co może z nimi chodzić.
Pomijając jednak powyższe, przyznać muszę, iż lektura powieści Dana Simmonsa była dla mnie niebywałą przygodą oraz prawdziwą, literacką ucztą. Rzadko kiedy mam okazję zetknąć się z tak przemyślaną, wzbudzającą emocje, zapadającą w pamięci i doskonale napisaną powieścią. Nie skłamię, jeśli powiem, iż na ten moment była to najlepsza przeczytana przeze mnie w tym roku książka. Jestem pewna, że jeszcze do niej nie raz powrócę, by ponownie przeżyć lodowe piekło, które stało się udziałem bohaterów powieści. Tymczasem szczerze polecam ten tytuł każdemu, kto złakniony jest obcowania z powieścią pod wieloma względami wybitną i po prostu niepowtarzalną. Sama tymczasem rozejrzę się za innymi dziełami autora, a w przerwach od lektury nadrobię serial nakręcony na podstawie „Terroru”.
Moja ocena: 6/6
Tytuł oryginalny: The Terror
Tłumaczenie: Janusz Ochab
Wydawnictwo: Vesper
Rok wydania: 2018
Oprawa: twarda
Format: 165×235 mm
Dodatki: zdjęcia
Liczba stron: 668 + 24 strony ze zdjęciami
ISBN: 978-83-7731-292-6