„Słomiana wdowa, czyli kobieta do zadań specjalnych” – Iwona Czarkowska (recenzja 461)

Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2014
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 388
ISBN: 978-83-7674-055-3

decorative

Kiedy sięgałam po „Słomianą wdowę, czyli kobietę do zadań specjalnych” Iwony Czarkowskiej, miałam wrażenie, że nazwisko autorki nie jest mi obce. Dzwony gdzieś biły, jednak za nic nie mogłam zlokalizować ich źródła. Dopiero w trakcie lektury powieści, niczym w bajce o pomysłowym Dobromilu, nad mą głową zapaliła się żaróweczka uświadamiając mi, gdzie już prędzej obiło mi się o uszy nazwisko „Czarkowska”. Blisko dwa lata temu czytałam pewną powieść skierowaną do młodzieży, w której główny bohater Karol Sobota spotkał na swej drodze najprawdziwsze anioły. Mowa o dziele „Cień anioła”, które wyszło spod pióra nie kogo innego jak właśnie pani Iwony Czarkowskiej. Do dziś pozytywnie wspominam tę historię, dlatego też z większym entuzjazmem podeszłam do kolejnej jej książki, która trafiła w moje ręce. 

Opowiada ona o perypetiach Zuzanny, świeżo upieczonej żonie lekarza Michała Roszkowskiego, pieszczotliwie nazywającego swą ukochaną „kotem-Zuzotem”. Zu pracuje w agencji nieruchomości Cztery Kąty, gdzie znosić musi wybryki i humorki szefa uwielbiającego krawaty w tandetne wzory oraz przygląda się z politowaniem miłosnym podbojom swego kolei Karolka uganiającego się za każdą napotkaną spódniczką (zwłaszcza jeśli jest ona blondynką z obfitym biustem), wśród których znalazła się również sekretarka ich szefa Anita. Ze względu na ciężkie czasy i trwający na rynku kryzys gospodarczy, Michał podjął decyzję o wyjeździe do Londynu, gdzie lekarze mogą zarobić o wiele więcej niż we własnym kraju. Zuza, jako słomiana wdowa, zaczyna prowadzić iście wywrotowe życie! Zmierzy się z ekipą remontową rodem z telewizyjnej „Usterki”. Przeżyje chwile grozy w ciemnościach po spotkaniu dwóch dość nieprzyjemnych kobiet. Wraz z siostrą (która lubi nazywać ją „jełopą”) zastanawiać się będzie, który ser pleśniowy śmierdzi najbardziej. W swej pościeli spotka pająka ludojada, a nocami dręczyć ją będą koszmary z udziałem pewnej Lidki. Trafi do aresztu, który okaże się być pokojem dla nowożeńców co sobotę wynajmowanym przez policję w pewnym małym (a może Wielkim?) miasteczku. Ścigać ją będzie zagadkowy nieboszczyk ze ścierką na twarzy, który nie dość, że żyje to jeszcze na dodatek ciągle znika! Przede wszystkim jednak podejmie się rozwiązania rodzinnej historii państwa Kowalów, w której udział biorą: zakład pogrzebowy, zielone karawany i pewne stare zdjęcie z kobietą w kapeluszu na głowie. 

Przyznać muszę, że lektura tej książki pozytywnie mnie zaskoczyła. Świetnie się przy niej bawiłam. Bardzo lubię takie lekkie i niezobowiązujące czytadła, którym co prawda daleko do miana wybitnego arcydzieła, za to idealnie nadające się jako źródło relaksu i sposób na poprawę humoru. Historia głównej bohaterki to prawdziwa komedia pomyłek, a samej Zuzy nie sposób nie polubić. W swym roztargnieniu i szaleństwie jest jeszcze gorsza od Bridget Jones z powieści Helen Fielding. Nie znam osoby, której zdarzyłoby się przypalić czajnik… bo wstawiła go na gaz bez wlania do niego wody. Zuzie się to udało. Ba! Żeby tylko raz! Ta kobieta pali czajnik za czajnikiem. Iście niereformowalna bestia. Czego się nie podejmie, za każdym razem ładuje się w jakąś kabałę. Niektórzy nawet wierzą, że wystarczy obecność jakiegoś przedmiotu, który prędzej przewinął się przez jej ręce, aby przynieść komuś pecha. Ta kobieta to chodząca katastrofa! Żal mi było jej biednego męża, a nawet dziwiłam się, że jest w stanie wytrzymać z taką wariatką. Widać, co potrafi zrobić z człowiekiem prawdziwa miłość. W ogóle wszyscy bohaterowie przewijający się na kartach powieści to chodzące indywidua. To prawdziwa plejada barwnych i osobliwych postaci, a każda kolejna ciekawsza od poprzedniej. Ale żeby nie było, że historia opowiedziana przez Czarkowską to jedynie typowa komedia, warto wspomnieć o tym, że pod tą całą otoczką wszechobecnego dowcipu, kryje się nasza smutna i pożałowania godna polska rzeczywistość. Autorka pokazuje, jak wygląda życie młodej kobiety, jej codzienne problemy i troski po tym, jak mąż zmuszony był wyjechać z kraju, który nie mógł zapewnić im finansowej stabilizacji. Pokazuje również sytuację Polaków na obczyźnie. Pisze także o społecznej znieczulicy oraz przedstawia Czytelnikom niezbyt pochlebny obraz polskiej policji, która palcem nie ruszy, choćby była świadkiem jakiegoś przestępstwa, dopóki ktoś formalnie go nie wniesie. 

„Słomiana wdowa, czyli kobieta do zadań specjalnych” za mną. Książkę mogę odłożyć na półkę. Jednak czuję, że jeszcze któregoś dnia powrócę do Zuzy i jej zwariowanego życia. Zwłaszcza wówczas, gdy dopadnie mnie chandra i potrzebować będę czegoś, co mnie rozbawi i przywróci uśmiech na twarzy. No bo jak tu się nie roześmiać, kiedy czyta się choćby coś takiego:

„- Myśli pan, że go nie rozpoznam, bo zwłoki są w tak złym stanie? – Korlacki zbladł i otarł pot z czoła.
– Wprost przeciwnie – stwierdził Kukuł.
– Jak to? Nie rozumiem.
– Problem w tym, że my też nie rozumiemy. Zwłoki były w tak dobrym stanie, że same oddaliły się z kostnicy. I teraz nie wiadomo, gdzie są.”

Moja ocena: 4/6

Replika1

1Shares