„Worek kości” (Stephen King’s Bag of Bones, 2011)

„Worek kości”, z ang. Bag of Bones, to jedna z powieści Stephena Kinga, wydana w 1998 roku, która na naszym rynku ukazała się tego samego roku nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka, w przekładzie Arkadiusza Nakoniecznika. Właśnie to wydanie swego czasu trafiło w moje ręce i pamiętam, choć od lektury powieści minęło blisko dwadzieścia lat, że historia opisana w książce podobała mi się, pozostawiła w mej pamięci niezatarte pozytywne wrażenie.

Dlatego też kiedy na Netflixie zauważyłam, że dodano telewizyjną adaptację w/w powieści w postaci dwuczęściowego filmu (przez niektórych określanego mianem mini serialu) w reżyserii Micka Garrisa z Piercem Brosnanem w roli głównej, z 2011 roku, uznałam, że chętnie ją obejrzę. Szczerze mówiąc nie pamiętałam, czy widziałam ją już prędzej, a że nic akurat ciekawszego znaleźć nie mogłam, padło na „Stephen King’s Bag of Bones”.

Historia opowiada o bestsellerowym pisarzu Michaelu Noonanie (Pierce Brosnan), który po śmierci ukochanej żony traci twórcze natchnienie i chęci do dalszego pisania. W poszukiwaniu spokoju oraz być może lekarstwa na twórczą niemoc, Michael powraca do starego domu w Dark Score Lake, miejsca, w którym wraz z żoną spędził wiele szczęśliwych chwil.

A tam szybko wplątuje się w konflikt dotyczący Mattie Devore (Melissa George), młodej i pięknej kobiety, samotnie wychowującej córeczkę Kyrę (Caitlin Carmichael), której teść – bezwzględny Max Devore (William Schallert) – pragnie odebrać za wszelką cenę dziecko.

Konflikt o tyle trudny i niebezpieczny, gdyż podsycany przez tajemnicze siły gnieżdżące się w domu nad jeziorem, które swymi korzeniami sięgają wydarzeń sprzed wielu dziesiątek lat, mających związek z czarnoskórą piosenkarką Sarą Tidwell (Anika Noni Rose).

Michael będzie zmuszony stanąć do zażartej walki, w której stawką będzie ludzkie życie, szczęście, a także spokój tych, którzy już odeszli.

Mam problem z oceną tego filmu. Jako dramat człowieka, który utracił nie tylko miłość swojego życia, ale też popadł w twórczą niemoc (przez co stracił zapał do tego, co stanowiło o tym, kim jest) spisuje się bardzo dobrze. W przekonujący sposób oddaje cierpienie i bezsilność wobec tego, co nieoczekiwanie zgotował mu los (chociaż Brosnan „nieco” za mocno dramatyzuje i się krzywi 😉 ). Jeśli jednak spojrzeć na film pod kątem horroru… no to już będzie problem. O ile pamiętam powieść była bardzo klimatyczna i niepokojąca. Jej adaptacja niestety już taka nie jest. Co prawda raczy nas kilkoma fajnymi scenami (jak ta ze zmarłą żoną pod łóżkiem), jednak w ogólnym rozrachunku wypada dość przeciętnie. I, co tu dużo mówić, nudzi. Mojemu mężowi zdarzyło się na filmie kilka razy przysnąć… Poszczególni bohaterowie niestety bardzo słabo przedstawieni (wyjątkiem Michael, no ale to główna postać, więc jest o nim co nieco więcej). Pojawiają się i znikają, brak im charakteru, a czasem nawet do końca nie wiadomo, dlaczego postępują tak a nie inaczej. W powieści każdy z nich potrafił wzbudzić emocje u czytelnika, sympatię bądź antypatię. W filmie ich losy są nam po prostu obojętne. Jedynie odtwórczyni roli Kyry zdołała mnie do siebie przekonać.

Na domiar złego momentami film pozbawiony jest logiki. Ja rozumiem, że z uwagi na udział sił nadprzyrodzonych już sam w sobie oderwany jest od rzeczywistości – i nie o to mi w tym momencie bynajmniej chodzi. Raczej o sceny, kiedy np ktoś obrywa kulkę w głowę pozostawiającą w czaszce porządną wyrwę, ale nadal jest w stanie logicznie myśleć i rozmawiać. Albo kiedy rozsypywany jest ług, który osobie go używającej nie wyrządza żadnej krzywdy, choć jest środkiem silnie żrącym, a osoba ta nie ma na rękach żadnych rękawic ochronnych. Zakończenie filmu również pozostawia wiele do życzenia, o czym pisać nie będę, by nie spojlerować. Fakt faktem iż jest mało logiczne.

Dlatego też po raz kolejny potwierdza się to, iż lepiej wpierw zapoznać się z papierowym pierwowzorem, niż zabierać się od razu za jej ekranizację czy adaptację. Gdybym w pierwszej kolejności obejrzała ten film, nigdy w życiu nie sięgnęłabym po książkę. Uznałabym, że po prostu nie warto. Nie da się bowiem ukryć, iż dzieło Micka Garrisa nie zachwyca; po prostu rozczarowuje widza – a przynajmniej tego mającego za sobą lekturę książki. Nie wiem, jak odebrałby go ktoś, kto nigdy po nią nie sięgnął, a po prostu postanowił sobie obejrzeć film. Być może jego końcowa ocena byłaby wyższa niż moja.

17Shares