Recenzja: „Kraina Lovecrafta” – Matt Ruff

Długa to była podróż… oj długa… Żeby książkę liczącą sobie blisko 500 stron czytać przez 10 dni… ? Nie pamiętam już, by jakakolwiek inna książka zabrała mi aż tyle czasu ? Ale od początku…

„Kraina Lovecrafta” Matta Ruffa zabiera czytelnika do lat 50-tych XX wieku, a dokładniej do Chicago, w którym to poznajemy dwudziestodwuletniego, czarnoskórego weterana wojennego – Atticusa Turnera. Akurat wrócił on do domu ze służby, jednak zamiast zastać w nim swego ojca, znalazł jedynie napisany przez niego list traktujący o tym, iż wyruszył on do krainy Lovecrafta, aby potwierdzić to, czego dowiedział się o pochodzeniu rodziny matki Atticusa, oraz z prośbą, by syn do niego dołączył. W drogę wraz z chłopakiem zabiera się jego wuj George, który od lat wydaje Przewodnik Bezpiecznego Murzyna, a także Letycja,  jego przyjaciółka z dziecięcych lat.

Żadne z nich nie podejrzewa jednak tego, iż prócz niebezpieczeństw związanych z podróżą przez niegościnny dla kolorowych kraj, czyhać będą na nich inne, równie – jeśli nie bardziej –  zagrażające ich życiu, a mające związek z siłami, o których istnieniu do tej pory nie mieli pojęcia…

Pierwsze, co mnie mocno zaskoczyło, to to, w jaki sposób zbudowana jest ta książka. Biorąc ją do ręki, po wcześniejszym zapoznaniu się z zarysem fabuły zamieszczonym na jej okładce, spodziewałam się – no cóż – powieści. Tymczasem okazało się, iż książce tej bliżej jest do zbioru opowiadań, co prawda połączonych bohaterami czy wątkami, niż do typowej powieści. Otrzymujemy tu bowiem osiem historii, a w każdej z nich głównym bohaterem jest jeden z członków (zawsze inny) rodziny Atticusa Turnera. Wszystkie one tworzą jednak spójną całość prowadząc do dość zaskakującego finału.

Lata 50-te XX wieku nie były zbyt przyjazne dla ciemnoskórej ludności zamieszkującej terytorium Ameryki, a zwłaszcza jej południową część, w której nadal – jako żywe – były tzw. prawa Jima Crowa mające na celu ograniczenie praw ludności afroamerykańskiej oraz rdzennych Amerykanów. Stąd też, z uwagi na lata, w których rozgrywają się wydarzenia opisane na kartach powieści Matta Ruffa, wszechobecny jest tu rasizm, którego bohaterowie doświadczają dosłownie na każdym kroku. Nie omija on nawet Atticusa, który choć wstąpił do armii, aby walczyć o ten kraj, nadal pozostaje w oczach białych ludzi jedynie kolejnym kolorowym, a więc nic nieznaczącą jednostką, pozbawioną wszelkich praw i mającą znać swoje miejsce. Przyznam, iż iście przerażająca (i podkolorowana na potrzeby tej historii?) jest wizja rasizmu przedstawiona przez autora w jego powieści. Już sam fakt, iż wuj Atticusa od lat wydaje Przewodnik Bezpiecznego Murzyna traktujący o tym, gdzie kolorowi mieszkańcy Ameryki mogą bezpiecznie zjeść, zatrzymać się bądź po prostu pozałatwiać swoje sprawy bez strachu przed zarobieniem kulki w plecy czy dotkliwym pobiciem jest zatrważający.

Rasizm nie obcy był przecież i samemu Lovecraftowi, amerykańskiemu pisarzowi fantasy oraz opowieści grozy składających się na tzw. mitologię Cthulhu, autorowi, którego nazwisko widnieje na okładce powieści Matta Ruffa. Tani chwyt marketingowy mający przyciągnąć uwagę czytelników do jego dzieła? Po części… na pewno tak. Wszak czy miłośnicy pióra Samotnika z Providence mogliby się oprzeć sięgnięciu po książkę, choćby z czystej ciekawości, na której widnieje nazwisko ich idola? Z drugiej strony jednak w opowiadaniach składających się na „Krainę Lovecrafta” nie raz i nie drugi natrafić można na mniej lub bardziej subtelne odniesienia do jego twórczości, które miłośnicy jego pióra wychwycą bez większej trudności.

Dlaczego więc we wstępie do tego wpisu wspomniałam o tym, iż była to dla mnie długa podróż (czyt. nadmiernie przedłużająca się lektura tej książki)? Nie do końca wiem, dlaczego tak się stało… Co dokładnie sprawiło, że aż tyle (10 dni!!) zajęło mi dotarcie do zakończenia dzieła Matta Ruffa… Podejrzewam, iż miało to związek z faktem, że zamiast jednolitej, typowej powieści otrzymałam zbiór powiązanych ze sobą historii, z których każda miała inne tempo akcji, mniej bądź bardziej (delikatnie mówiąc) interesujące wątki oraz odrębnych bohaterów, których nie dane mi było tak naprawdę bliżej poznać. To wszystko złożyło się na to, iż książka ta nie zdołała mnie należycie wciągnąć. Nie miałam problemów z przerywaniem lektury i odkładaniem jej na bok, ani też nie czułam potrzeby natychmiastowego poznania dalszych losów bohaterów. Po dotarciu do ostatniej strony odczułam wręcz… ulgę, że to już koniec i nie będę musiała dłużej się męczyć.

Dlatego też kwestię tego, czy warto sięgnąć po „Krainę Lovecrafta” Matta Ruffa, czy wręcz przeciwnie – darować sobie jej lekturę, pozostawiam wam. Sama mam względem niej mieszane odczucia, dlatego też – tym razem – nie byłabym dobrym doradcą. Podejmijcie zatem tę decyzję sami…

Tytuł oryginalny: Lovecraft Country
Tłumaczenie: Marcin Mortka
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok wydania: 2020
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 496
ISBN: 978-83-280-8348-6

PS. Na podstawie w/w książki powstał serial produkcji HBO, którego jeszcze nie miałam okazji obejrzeć, ale z tego co widziałam w zwiastunie, będzie się on różnił od książki, a więc dam mu szansę 🙂

1Shares