„Gratuluję temu spośród was, który zwycięży, pozostałym gratuluję odwagi.”
Raz do roku odbywa się Wielki Marsz. Udział w nim bierze stu nastoletnich chłopców. Ten, który wygra, w nagrodę otrzymywać będzie do końca swego życia wszystko czego dusza zapragnie. Jest tylko jeden haczyk – żeby ktoś mógł zwyciężyć, wszyscy pozostali uczestnicy Wielkiego Marszu muszą zginąć. Zasady gry są bardzo proste. Idziesz dotąd, aż ostatni z twoich kompanów padnie na drodze. W trakcie Marszu otrzymujesz upomnienia – za zwolnienie tempa poniżej ustalonego prędzej minimum, zatrzymanie się bądź złamanie któregoś z punktów regulaminu. Maksymalnie można dostać trzy ostrzeżenia. Kolejne kończy się czerwoną kartką, a w praktyce śmiercionośnym strzałem z karabinu.
„(…) z karabinów nie wyskakiwały czerwone chorągiewki z napisem PIF-PAF! To nie baseball ani gra w klasy; tu wszystko było prawdziwe.”
Całe wydarzenie śledzone jest przez media oraz tłumy gapiów kibicujących swoim faworytom.
„W tym rosnącym wyciu tłumu była czerwień surowego mięsa. Był paraliżujący głód. (…) stwór bez ciała, bez głowy. Tłum był głosem i okiem. Był zarówno Bogiem, jak i Mamoną. (…) Tłum trzeba zadowolić. Tłum trzeba czcić i trzeba się go lękać. W końcu – trzeba złożyć mu ofiarę.”
A więc komu w drogę, temu czas! Na początku słychać śmiechy i opowiadane sobie zabawne anegdotki. Szybko jednak uczestnicy przekonują się, że:
„Droga bardzo szybko odbierała chęć do żartów (…) nawet groza powszednieje. Nawet śmierć bywa płytka.”
Wydawałoby się, że historia opowiadająca o tym, jak to stu śmiałków (albo idiotów? – bo jak nazwać tych, którzy stawiają na szali własne życie w grze, w której mają szansę 99:1) rusza w drogę, by w jej trakcie 99% z nich poniosło śmierć, to nic wielkiego. Wystarczy tylko skrupulatnie eliminować wszystkich po kolei, aż zostanie jeden – zwycięzca. Jednakże nic bardziej mylnego, bowiem to, czego jesteśmy świadkami w czasie od chwili startu uczestników do zakończenia Wielkiego Marszu to prawdziwy majstersztyk. Brakuje słów, by opisać wszystkie emocje, które targały mną podczas lektury tej powieści. Owszem, słyszałam prędzej, że „Wielki Marsz” uważany jest za jedno z najlepszych dzieł, które wyszły spod pióra Stephena Kinga (choć te akurat wydał pod pseudonimem Richard Bachman), jednakże nie spodziewałam się, że otrzymam coś tak mrocznego i przerażającego, coś tak bardzo wpływającego na podświadomość i zmuszającego do refleksji – nad życiem i sensem istnienia jako takiego, śmiercią i tego, co nas czeka po tamtej stronie (o ile cokolwiek tam jest…), miłością, przyjaźnią…
Co w tej książce jest przerażające? Po pierwsze sam fakt, że w ogóle urządza się Wielkie Marsze. Stu młodych chłopców wyrusza w drogę, która dla 99 z nich będzie ostatnią w ich życiu. Słońce czy deszcz, dzień czy noc – muszą iść, po drodze upadlając się, coraz bardziej przypominając zwierzęta, tracąc ludzkie odruchy, obojętniejąc na to, co dobre, a co złe. Zawierane na początku znajomości z czasem wykruszają się, bo do każdego z nich w końcu dociera brutalna prawda, że jeśli chce przeżyć, kulkę w łeb zarobić musi ten drugi.
„Chodzi mi o to, żebyśmy się nie bawili w trzech muszkieterów (…) jak się przewrócisz, ja cię nie podniosę.”
Straszne jest to, że większość uczestników Wielkiego Marszu właściwie nie zna powodu, dla którego się do niego zgłosiła. Chęć wykazania się? Zaimponowania dziewczynie, kolegom? Dla zabawy? Z nudów? Bo chcieli umrzeć? Nie wiedzą. I to jest rzecz niesłychanie straszna. Postawili na szalę to, co dla każdego z nas jest (a przynajmniej powinno być) najcenniejsze – własne życie. A kiedy przyszła chwila opamiętania się, było już za późno, by się wycofać – klamka zapadła, wóz albo przewóz, idziesz albo giniesz – decyduj.
„Wszystko to jest takie straszne (…) Sprzedaliśmy samych siebie, przehandlowaliśmy nasze dusze (…)”
Potworna jest też reakcja społeczeństwa na całe to wydarzenie. Choć ludzie zdają sobie sprawę z powagi sytuacji, wiedzą o jak wysoką stawkę toczy się ta gra, to mimo wszystko Wielki Marsz ich fascynuje. Gotowi są sterczeć we dnie i w nocy na poboczach, by móc zobaczyć tych, którzy idąc drogą powoli umierają. A jeśli ktoś z nich przypadkiem wypróżni się na drodze, potrafią stoczyć prawdziwy bój, by zdobyć pamiątkę, którą później z dumą prezentować będą mogli swoim znajomym… Bo dla nich Wielki Marsz to rodzaj rozrywki, jednej wielkiej gry, w której stawia się pieniądze na swoich faworytów. Zabawa ku uciesze gawiedzi.
„Twoja naiwność czasem mnie zdumiewa. Francuscy arystokraci pieprzyli się w cieniu gilotyny. Starożytni Rzymianie dupczyli się podczas walk gladiatorów. To rozrywka (…) Nie ma znaczenia, czy oni jedzą, czy piją, czy siedzą na kiblu. Jest im fajniej, fajniej im smakuje i fajniej ich rajcuje, bo mają przed oczami trupy.”
„Wielki Marsz” to mocna, pełna grozy powieść. Przerażająca wizja przyszłości. Historia, która głęboko zapada w pamięci. Z wyrazistymi, pełnokrwistymi, bardzo różnorodnymi bohaterami, spośród których części mocno kibicujemy i trzymamy za nich kciuki (mimo tego, że świadomi jesteśmy faktu, że większość z nich i tak zginie), a innych nienawidzimy i wyczekujemy momentu, kiedy przyjdzie ich kolej. To najlepsza powieść Stephena Kinga jaką dotąd dane było mi przeczytać.
„Ja idę, ja szedłem, ja będę iść.”
Moja ocena: 6/6
Tytuł oryginalny: The Long Walk
Tłumaczenie: Paweł Korombel
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2011
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 264
ISBN: 978-83-7839-004-6