„Wirus” – Guillermo del Toro, Chuck Hogan (recenzja 535)

Szczerze przyznam, że do sięgnięcia po powieść autorstwa Guillermo del Toro oraz Chucka Hogana w głównej mierze przekonała mnie jej niesamowita okładka. Jest w niej coś takiego, co z jednej strony przyciąga wzrok, z drugiej zaś napawa obrzydzeniem. Sami przyznacie, że widok wypełzającego z oka robala do najprzyjemniejszych nie należy. Na samą myśl o czymś takim człowiek mimowolnie się wzdraga i przechodzą go dreszcze. Zaintrygował mnie przy tym wygląd źrenicy – zupełnie czarna otoczona krwawą poświatą. Wkrótce przekonałam się, że nie było to przypadkowe, a miało ścisły związek z wydarzeniami rozgrywającymi się na kartach powieści.

Historia rozpoczyna się legendą o Józefie Sardu, którego los pewnego dnia splótł się ze ścieżkami rodziny Setrakianów. Następnie przenosimy się do czasów nam współczesnych, a dokładniej do Nowego Jorku. Na lotnisku Johna F. Kennedy’ego ląduje samolot z ponad dwustoma pasażerami na pokładzie. Niestety tuż po tym, jak maszyna siada na ziemi, wieża kontroli lotów traci z nią kontakt. Nie widać żadnych zapalonych świateł, prawie wszystkie okna zasłonięte są roletami, z wnętrza nie dochodzą żadne dźwięki. Samolot pogrążony w zupełnej ciszy oraz ciemności wydaje się być martwy. Z obawy przed ewentualnym zagrożeniem śmiercionośnym wirusem, na miejsce zostają wezwani przedstawiciele Centrum Zwalczania i Prewencji Chorób, na czele których stoi Ephraim Goodweather. Kiedy w końcu udaje im się wejść na pokład, okazuje się, że prawie wszyscy pasażerowie nie żyją. Ocalało zaledwie czworo z nich… Pozostali wyglądają zupełnie tak, jakby spali. W powietrzu nie ma śladu obecności jakichkolwiek toksycznych substancji, co tylko aby wzmaga konsternację u Ephra – skoro ci ludzie nie zostali otruci, co zatem mogło spowodować ich natychmiastową śmierć? Zwłoki trafiają do okolicznych kostnic, natomiast ci, co uszli z życiem, do szpitala na obserwację. Wkrótce do Goodweathera docierają niepokojące informacje dotyczące ofiar – ich ciała zaczynają przechodzić jakąś dziwną, wręcz upiorną metamorfozę. Czyżby miało to związek z niezwykłym zjawiskiem, które ludzkość ostatni raz miała możliwość podziwiać przed czterystu laty? Okultacja, bo o niej tu mowa, sprawia, że na kilka minut Nowy Jork pogrąża się w zupełnej ciemności. Dzieci nocy tylko czekają, aby móc wyjść na żer…

Kiedy czytałam książkę, co jakiś czas spoglądałam na nazwisko jednego z jej autorów. Guillermo, Guillermo, Guillermo… Wydawało mi się dziwnie znajome. Jak to mówią, dzwony gdzieś biły, jednak zbyt daleko, abym mogła pochwycić czysty dźwięk. W końcu poddałam się i postanowiłam poszukać wskazówek w sieci. Szybko wyjaśniło się, skąd kojarzyłam to nazwisko. Pamiętacie film pt „Labirynt fauna” z 2006 roku? Otóż Guillermo del Toro nie dość, że napisał do niego scenariusz, to jeszcze go wyreżyserował. Jego dzieło zostało dostrzeżone i docenione, a on sam otrzymał za ten obraz Oscara. Jeśli zaś chodzi o jego kolegę – Chucka Hogana, z którym napisał „Wirusa”, niestety zupełnie go nie kojarzyłam. Z informacji zamieszczonej na jednym ze skrzydełek okładki książki dowiedziałam się, że to dość płodny autor, mający w swym dorobku kilkanaście poczytnych powieści, m.in „Miasto złodziei”, za którą otrzymał nagrodę im. Dashiella Hammetta. Książkę tę docenił sam Stephen King uznając ją za jedną z najlepszych powieści wydanych w 2005. Warto również wspomnieć, że na jej podstawie powstał film z Benem Affleckiem. A jeśli już przy królu horroru jesteśmy… Na froncie dzieła Guillermo i Hogana widnieją następujące słowa Nelsona DeMille’a: „Wirus to połączenie fenomenu Brama Stokera, Stephena Kinga i Michaela Chrichtona. Nie może być lepiej”. Wspomnienie o dwóch pierwszych wystarczyło, abym zapałała entuzjazmem do lektury. Pierwszy do życia powołał Draculę, dając początek fascynacji wampiryzmem, drugi zaś przez miliony czytelników na całym świecie okrzyknięty został królem horroru. Trzeciego niestety znów nie znam… wybaczcie mi moją ignorancję.

Głównym bohaterem powieści jest ceniony epidemiolog Ephraim Goodweather. Uwielbia to, co robi, a praca pochłania go bez reszty. Jego żona powiedziałaby, że stała się jego kochanką. Nic więc dziwnego, że kobieta zażądała rozwodu i postanowiła ułożyć sobie życie u boku innego. Ephraim nie potrafi się z tym pogodzić, nigdy nie chciał rozpadu ich małżeństwa. Nie wyobraża sobie życia bez obecności w domu ukochanego syna, jedenastoletniego Zacka. Obecnie prowadzona jest w sądzie sprawa o ustalenie opieki nad nim i mimo tego, że w ostatnim okresie nasz bohater wiele zmienił w swoim życiu, aby móc być bliżej dziecka, wszystko wskazuje na to, że przegra tę walkę na rzecz matki. I jakby nie dość miał problemów, teraz doszedł kolejny – rozwiązanie zagadkowej śmierci pasażerów samolotu. Już wkrótce Ephraim przekona się, że tym razem ma do czynienia z czymś o wiele gorszym, niż najgorsza zaraza jaka do tej pory dotknęła świat. Zmierzy się z wirusem niepodobnym do żadnego z dotąd poznanych. Z plagą, która jeśli się rozprzestrzeni, stanowić będzie zagładę gatunku ludzkiego. Pomocą służyć mu będą wierna koleżanka z jego zespołu, tajemniczy starszy mężczyzna nierozstający się ze swoją laską oraz pewien szczurołap. Czy w dobie paniki i wszechobecnego chaosu uda im się na czas powstrzymać zło na każdym kroku zbierające śmiertelne żniwo?

Od czasu powołania do życia Draculi, upiora w ludzkiej skórze, głównego bohatera powieści Brama Stokera, do dnia dzisiejszego napisano niezliczoną ilość opowieści o wampirach i wampiryzmie jako takim. Kolejni autorzy prześcigają się w tym, kto stworzy coś nowego, ciekawego, czego dotąd nie było. Prawda jest jednak taka, że większość z nich powiela znane czytelnikom schematy. Rzec można – wieje nudą. Na całe szczęście są wyjątki i tym właśnie wyjątkiem jest „Wirus”. Tu nie ma słodziutkich wampirów rodem ze „Zmierzchu” Stephenie Meyer. Daleko im również do tych znanych np z filmu „Underworld” czy „Wywiad z wampirem”. Nie, nie, nic z tych rzeczy. Dzieci nocy występujące w tej powieści to prawdziwe potwory, maszkary rodem z najgorszego koszmaru, których za nic w świecie nie chcielibyście spotkać w swoim życiu. Już samo powstawanie wampira jest tu nowatorskie, zupełnie niepodobne do tego, do czego przywykliśmy. Również ich wygląd, a także zachowanie jest zupełnie nietypowe. Chwała i jeszcze raz chwała dla autorów za to, że oddali w ręce czytelników coś nowego, z czym do tej pory się nie spotkałam i jestem pewna, że Wy również. Historia została napisana bardzo dobrze, w sposób przystępny i zjadliwy. Może i całość nie zapiera tchu w piersiach, niemniej jednak książkę czyta się świetnie, z dużą dozą zainteresowania i chęcią powrotu do lektury po tym, jak zmuszeni byliśmy ją przerwać. Jako że to horror nie zabrakło scen pełnych grozy, z krwią, flakami i innymi mniej lub bardziej obrzydliwymi rzeczami. Bardziej nerwowi czytelnicy doświadczą dreszczy przebiegających po ciele oraz włosów stających dęba na głowie. Zaś ci doświadczeni, prawdziwi weterani grozy i makabry, miłośnicy gatunku powinni być usatysfakcjonowani tym, co znajdą na kartach powieści. Mi się książka bardzo podobała i już zacieram łapki na myśl o kontynuacji – bowiem „Wirus” jest początkiem trylogii o tym samym tytule. Mam również nadzieję, że kiedyś dane mi będzie obejrzeć serial, który powstał na podstawie tej powieści…

Moja ocena: 5/6

Tytuł oryginalny: The Strain
Tłumaczenie: Anna Klingofer
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2014
Projekt: Chimaera
Trylogia: Wirus, tom 1
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 560
ISBN: 978-83-7785-519-5

KOSTNICAchimaera

 

2Shares