Recenzja: „Światło między oceanami” – M.L. Stedman

„Światło między oceanami” M.L. Stedman to opowieść o Tomie Sherbournie, weteranie wojennym, który w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłby spróbować odnaleźć spokój po traumatycznych przeżyciach, a zarazem zadośćuczynić popełnionym w przeszłości krzywdom, postanowił zostać latarnikiem na wyspie Janus Rock. Nie śmiał nawet podejrzewać, że wkrótce na jego drodze stanie Isabel, która zostanie jego żoną i zamieszka wraz z nim na wyspie. Niestety okrutny los sprawia, że kobieta dwukrotnie doświadcza poronienia, a gdy w końcu rodzi dziecko, to okazuje się ono martwe…

I wówczas zdarza się prawdziwy cud. Do brzegu wyspy przybija łódka, a na niej martwy mężczyzna i kwilące niemowlę. Świadom przeżytego dotąd przez jego żonę cierpienia, Tom ulega namowom Isabel, by zatrzymać dziecko i stworzyć mu rodzinę.

„Chęć posiadania dziecka to dla kobiety najbardziej naturalna rzecz na świecie. (…) Kiedy w grę wchodzą dzieci, rodzicami zaczynają kierować instynkt i nadzieja. I lęk. Prawa i zasady przestają mieć znaczenie.”

Żadne z nich nie podejrzewa jednak, jak poważne konsekwencje pociągnie za sobą ta decyzja…

Mam ogromny problem z oceną tej powieści. Po tych wszystkich przeczytanych recenzjach oraz pozytywnych opiniach dotyczących tej książki, gdy rozpoczynałam jej lekturę, byłam pełna zapału i nadziei, że oto przede mną historia, która nie tylko porwie mnie już od pierwszych stron, ale przede wszystkim pozostawi po sobie trwały ślad zarówno w mym sercu jak i pamięci.

Tymczasem prawda jest taka, że gdyby nie mój upór oraz determinacja, aby poznać jej zakończenie, książkę tę odłożyłabym już po niecałych stu stronach – tak bardzo mnie wymęczyła i wynudziła… – a przynajmniej przez większość czasu, który z nią spędziłam.

Pierwsza część książki skupiona została głównie na rozwlekłych opisach przyrody, szczegółach pracy latarnika czy przybliżaniu przeszłości poszczególnych bohaterów, które doprowadziły ich do miejsc, w których obecnie się znajdują. Nieco więcej zaczyna się dziać dopiero gdzieś w połowie drugiej części książki, gdy do głosu coraz usilniej dochodzić zaczynają wpojone zasady czy po prostu sumienie…

„(…) uciec dokądkolwiek, nieważne dokąd, byle dalej od wyboru, jakiego dokonał. Wybory, który – nie wiedzieć czemu – ciążył mu niczym żelazna obroża.”

…a ostatecznie historia ta nabiera tempa i jest w stanie naprawdę przykuć uwagę do rozgrywających się w niej wydarzeń w ostatniej części. I dopiero wówczas wzbudza ona prawdziwe emocje. Gdybym jednak, jak wspomniałam wcześniej, nie była uparta i nie dotrwała do tego momentu, nie zdołałabym się o tym nigdy przekonać…

„Dobro i zło są jak cholerne węże, splatają się ze sobą tak ciasno, że człowiek nie potrafi ich rozróżnić dopóki obu nie zastrzeli. Tyle że wtedy jest już za późno.”

Jest to niebywale trudna opowieść. Tak zarówno w kwestii jej prowadzenia, ale przede wszystkim pod względem podjętych w niej tematów. Próba poradzenia sobie z traumatycznymi przeżyciami związanymi z uczestnictwem w walkach na froncie i stawianie czoła nieustannie powracającym koszmarom. Samotność i alienacja od reszty społeczeństwa. Ból oraz cierpienie po stracie nienarodzonego dziecka, a także po odejściu tych, którzy stanowili dla nas cały świat. Starania o odnalezienie szczęścia oraz własnego miejsca na ziemi. Lojalność i uczciwość względem tych, których kochamy w kontrze z powinnością i postępowaniem w zgodzie z własnym sumieniem. Niewinność i bezwarunkowa miłość dziecka w starciu z bezwzględnym światem rządzonym przez dorosłych. Jak widać sporo tego zebrało się na tych zaledwie niecałych czterystu stronach. Żałuję tylko, że całość nie została poprowadzona w inny, niż przedstawiony w powieści, sposób.

Warto wspomnieć jeszcze o dwuznaczności tytułu. Wspomniane w nim światło – co oczywiste – w pierwszej chwili przywodzi na myśl latarnię będącą świetlistym drogowskazem dla wszystkich tych, którzy nocą przebywają bezkresne morze i pragną bezpiecznie powrócić do domu. Jednak światłem jest również maleńkie dziecko, które pojawiło się na wyspie, a które rozproszyło mrok w sercach oraz duszach małżeństwa Sherbournów po utracie ich własnego potomstwa i stało się lekarstwem na doznane przez nich wcześniej cierpienia.

„Światło między oceanami” M.L. Stedman doczekało się kinowej ekranizacji w reżyserii Dereka Cianfrance’a, która swą premierę miała w 2016 roku i w której w rolach głównych wystąpili Michael Fassbender oraz Alicia Vikander. Nie miałam dotąd okazji zapoznania się z nią, jednakże będąc po lekturze powieści z chęcią to nadrobię. Tymczasem czy polecam wam debiutanckie dzieło M.L. Stedman? Trudno powiedzieć… Jeśli nie przerażają was wspomniane wcześniej dłużyzny oraz naprawdę powolny rozwój wydarzeń, to jak najbardziej tak, warto wówczas sięgnąć po tę powieść. W przeciwnym wypadku zdecydowanie lepiej będzie, jeśli zrezygnujecie z lektury na rzecz innej historii. Bo po cóż męczyć się na siłę?


Podobało Ci się? Możesz mnie wspierać ?


 

Tytuł: Światło między oceanami
Autor: M.L. Stedman
Tytuł oryginalny: The Lights between Oceans
Tłumaczenie: Anna Dobrzańska
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2023
Oprawa: twarda
Liczba stron: 384
ISBN: 978-83-6751-301-2
Gatunek: dramat

 

Opisywana książka jest egzemplarzem recenzenckim.
Wydawnictwo nie miało wpływu na moją ocenę i treść recenzji.
Za książkę dziękuję wydawnictwu Albatros

Pamiętaj: #czytajlegalnie !
⏬ książkę kupisz np. tu ⏬


1Shares