No i stało się. Obejrzałam „Pięćdziesiąt twarzy Greya” – film, który wzbudził nie mało kontrowersji i stał się powodem licznych dyskusji nieszczędzących mu słów krytyki. Nie czytałam trylogii E.L. James. Szczerze powiedziawszy w ogóle mnie do niej nie ciągnęło, a przynajmniej do czasu, aż w kinach pojawiła się ekranizacja pierwszego tomu w reżyserii Sam Taylor-Johanson. Muszę przyznać, że tak częste negatywne opinie dotyczące tego filmu zamiast odwieść mnie raz na zawsze od próby obejrzenia go, tylko podsyciły moje nim zainteresowanie. Zaintrygowało mnie, czy faktycznie jest tak kiepski, jak wszędzie dookoła starano się mnie przekonać. Z seansem postanowiłam się jednak powstrzymać do czasu, aż cały ten szał związany filmową premierą „Pięćdziesięciu twarzy Greya” (która nota bene miała miejsce w Walentynki, co było niezłym chwytem marketingowym zachęcającym do wybrania się do kina we dwoje) osłabnie, ucichnie przynajmniej na tyle, abym nie była z każdej strony atakowana relacjami z wrażeń tych, co już go widzieli.
W końcu nastał ten dzień, w którym poświęciwszy 124 minuty konieczne na obejrzenie filmu, przekonałam się osobiście, czy jest on taki, jak go malują…
Fabuła z pewnością doskonale znana jest każdemu z was – nawet jeśli nie czytaliście powieści, ani nie widzieliście filmu. O jednym i o drugim było na tyle głośno, by choć w zarysie dowiedzieć się, o czym też ten film opowiada. Jest to historia burzliwego związku (choć może to określenie nie do końca jest prawdziwe, bowiem Grey nie uznaje typowej relacji damsko-męskiej) młodziutkiej studentki literatury – Anastasi Steele (Dakota Johnson) z niezwykle przystojnym, onieśmielającym, inteligentnym, charyzmatycznym i bogatym przedsiębiorcą Christianem Grey’em (Jamie Dornan). Ich znajomość zaczyna się niewinnie – oto ona zjawia się w jego gabinecie, by w zastępstwie swej przyjaciółki przeprowadzić z nim wywiad. Młody mężczyzna robi na niej tak duże wrażenie, że po opuszczeniu jego siedziby nie potrafi o nim zapomnieć. Jak się okazuje nie jest w tym odosobniona, bowiem Christian zjawia się w jej miejscu pracy prosząc o kolejne spotkanie. Anastasia, rzecz jasna, nie potrafi mu odmówić i wkracza tym samym w świat, o którym dotąd nie miała pojęcia – pełen pożądania, namiętności i głęboko skrywanych pragnień.
Wspomniałam prędzej, że nie czytałam trylogii E.L. James, zatem nie mam pojęcia, jakim stylem posługuje się autorka, w jaki sposób opowiedziała swą historię i czy książki były faktycznie tak kiepskie, jak donoszą o tym czytelnicy, którzy się z nimi zaznajomili. Moje wrażenia, którymi się za moment z wami podzielę, związane będą tylko i wyłącznie z tym, co dane mi było zobaczyć i odczuć podczas seansu ekranizacji pierwszego tomu trylogii, która, wbrew wszystkim i wszystkiemu co o niej się mówi, stała się światowym bestsellerem i niezrozumiałym dla wielu fenomenem.
Na początek słów kilka na temat gry aktorskiej. W główne role wcielili się Dakota Johnson (Need for Speed, 21 Jump Street) oraz Jamie Dornan (Once Upon a Timie). Co ciekawe przy obsadzeniu roli Christiana pod uwagę brani byli m.in Garrett Hedlund, Ryan Gosling (ten by mi pasował!) i Chris Hemsworth, jednakże wszyscy oni odrzucili propozycję, którą ostatecznie przyjął Dornan. Przyznać muszę, że podobała mi się jego gra. Wydał mi się prawdziwy w skórze Christiana bardzo dobrze pokazując targające tym bohaterem emocje, jego wewnętrzne demony zatruwające mu duszę. Nie mogę tego samego rzec niestety o Dakocie Johnson. Nie wiem po prawdzie, jaka była książkowa Anastasia, ale ta z ekranu absolutnie mnie do siebie nie przekonała. Miałka, nijaka, beznadziejna. Patrzy na wszystko cielęcym wzrokiem niczym wół na malowane wrota. Kruche to i bezbronne, ale ciekawe świata… a kiedy przychodzi co do czego, w oczach łzy i wielka krzywda. Można być aż tak nieświadomą seksualnie kobietą w XXI wieku będąc osobą po studiach? Śmiem w to wątpić. Drażniła mnie jej osoba, a zwłaszcza to jej całe niezdecydowanie. Z jednej strony Grey ją fascynuje, przez co pragnie bliżej go poznać. Z drugiej, kiedy ten uchyla rąbka tajemnicy na swój temat oraz wprowadza ją w arkana seksu, który preferuje, nagle kuli ogon pod siebie i nie potrafi podjąć decyzji, czego tak naprawdę chce. Nie lubię kobiet nie potrafiących określić swego stanowiska. Zdecydowanie preferuję bohaterki, które jasno wytyczają granice i są świadome tego, czego pragną od związku i świata.
O ile Anastasia nie przypadła mi do gustu, tak Christian owszem i to bardzo. Skomplikowany z niego mężczyzna, pełen wewnętrznego mroku i skrywanego bólu. Trudne dzieciństwo, a także dość osobliwa inicjacja seksualna, która zaowocowała niecodziennym związkiem z pewną kobietą przez najbliższe lata, uformowały go w człowieka, który nie potrafi wejść w normalne relacje damsko-męskie, ma potrzebę stałej kontroli wszystkiego i wszystkich ze swojego otoczenia i który wymaga szczególnych bodźców, by mieć poczucie spełnienia i swoistego szczęścia. Pojawienie się w jego życiu Anastasi powoli, małymi kroczkami zaczyna burzyć cały dotychczasowy porządek, jego perfekcyjny, wręcz pedantyczny świat – z czego on sam zaczyna zdawać sobie sprawę, przez co początkowo wzbrania się przed dalszymi kontaktami z dziewczyną. Jednakże mur już naruszono, a potrzeba bliskości Anastasi jest silniejsza od dotychczasowych nawyków. Tylko czy dziewczynie uda się dotrzeć do jego wnętrza? Poznać prawdę na temat jego przeszłości i jego samego?
Seks. Ha! Tu jest ten najbardziej drażliwy temat związany z filmem i całą tą historią. Większość osób, która skusiła się na wyjście do kina w Walentynki nastawiła się na erotyk, a tymczasem scen łóżkowych mamy jak na lekarstwo. Widzowie spodziewali się silnych doznań związanych z aktami, podniecających momentów, które skutecznie podniosą ciśnienie, a partnerki wprowadzą w stan gotowości, który można by było wykorzystać po powrocie w domowe pielesze. Tymczasem „Pięćdziesiąt twarzy Greya” okazało się być bliższe dramatowi, niż erotykowi. Gorące momenty stanowią tu zaledwie tło dla prawdziwej problematyki tegoż obrazu – ukazania wpływu przeszłości na formowanie się jednostki ludzkiej, jej potrzeb i spojrzenia na otaczający ją świat. Jeśli jednak wziąć pod lupę kwestię samego seksu, to przyznać muszę, że wszystkie sceny z nim związane (zwłaszcza, że chodzi tu przecież o BDSM) ukazane zostały z wyczuciem i ze smakiem. W żadnym momencie nie poczułam się zgorszona tym, co zobaczyłam na ekranie. Filmowcom należą się za to wielkie brawa, na serio.
Tak samo wielki plus daję im za ścieżkę dźwiękową, która jest po prostu świetna!. Odpowiedzialny za nią był Danny Elfman, jeden z najbardziej rozchwytywanych twórców muzyki filmowej w USA. To jego podkład muzyczny słyszeliśmy w takich kasowych i niezapomnianych filmach jak „Faceci w czerni” czy „Buntownik z wyboru” (za co zresztą otrzymał nominację do Oscara). Cały czas dźwięczy mi w uszach „I Know You” Skylar Grey…
Podsumowując stwierdzić muszę, iż „Pięćdziesiąt twarzy Greya” okazało się być całkiem niezłym filmem. Czas potrzebny na jego obejrzenie zleciał nawet nie wiadomo kiedy, a ja ani przez moment nie czułam się znudzona opowiedzianą w nim historią. Wręcz zakończyłam seans zaintrygowana, jak też dalej potoczą się losy głównych bohaterów. Jestem święcie przekonana o tym, że wielu z was nie zgodzi się z moim stanowiskiem odnośnie tego filmu. Ale wiecie co? To wasze zdanie, a ja mam prawo do własnego.
Teraz czekam na wasze komentarze. Podzielcie się ze mną i resztą czytelników waszymi wrażeniami związanymi z filmem bądź książką. Czekam na wasz odzew 🙂
Moja ocena: 4/6
Tytuł oryginalny: Fifty Shades of Grey
Gatunek: melodramat
Czas: 124 min
Produkcja: USA
Premiera: 14 lutego 2015
Reżyseria: Sam Taylor-Johnson
Scenariusz: Kelly Marcel
Muzyka: Danny Elfman
Na podstawie: „Pięćdziesiąt twarzy Greya” E.L. James