Marta Kisiel, na przekór wszystkim i wszystkiemu, udowadnia, że warto, naprawdę warto sięgać po książki naszych rodzimych autorów, gdyż mogą nas one mile zaskoczyć. Tak właśnie się stało w przypadku mojego obcowania z jej powieścią „Nomen Omen”. Co prawda czytałam prędzej opinie innych czytelników o tym, jaka to świetna książka, ileż w niej humoru i w ogóle pełno było ochów i achów na jej temat. Ale wiadomo – niewierny Tomasz się we mnie obudził, więc musiałam sama sięgnąć po książkę, by przekonać się, o co tyle szumu. Teraz zaś żałuję, że tak długo zwlekałam i ciągle odkładałam lekturę tej powieści na później. Głupia ja, nie wiedziałam, co tracę!
Główną bohaterką „Nomen Omen” jest Salomea Klementyna Przygoda, zwana w skrócie Salką. Dziewczę dwudziestopięcioletnie z wiecznie ciążącym nad nią pechem oraz rodzinką, której trudno zazdrościć – no może za wyjątkiem babci Isi, serdecznej i kochanej kobieciny, która zawsze służy pomocą i dobrym słowem swej ukochanej wnuczce. Nie dość, że Salka ściąga na siebie same kłopoty, to jeszcze na domiar złego matka natura obdarzyła ją dość specyficzną urodą – przynajmniej w oczach zainteresowanej, która sama o sobie mówi:
„Istne dzieło sztuki. Z figury Rubens, z fryzury Tycjan, z gęby zaś, wypisz, wymaluj, Picasso. Nic, tylko się powiesić – w muzeum, znaczy najlepiej w jakimś ciemnym kącie.”
Pewnego dnia Salka, mając serdecznie dość swojej rodziny, postanawia się wyprowadzić. Trafia do Wrocławia, a dokładniej na aleję Lipową 5, gdzie wg wskazówek jej koleżanki mieścić się miała stancja u pewnej starszej pani. Jednakże po przybyciu okazuje się, że nic nie wygląda tak, jak to sobie dziewczyna wyobrażała. Stancja, a i owszem, jest, tyle że w domu, który na pierwszy rzut oka wygląda tak, jakby za moment miał się rozlecieć.
„Przytulna stancja u starszej pani mogła z powodzeniem występować w horrorach klasy dowolnej. I to bez charakteryzacji.”
Do tego krążą o tym miejscu prawdziwe legendy! Coś w tym musi być, skoro nawet taksówkarze boją się przyjeżdżać pod ten adres… Nie zabrakło i owej starszej pani, tyle że, ku zaskoczeniu i niemałemu przerażeniu głównej bohaterki, zamiast jednej – są trzy: Matylda, Jadwiga i Mila, do tego identyczne; choć szybko dociera do Salki, że to podobieństwo jest jedynie zewnętrzne, bowiem charakterkami to one się różnią i to diametralnie („Jedna wredna, druga szurnięta, trzecia nieprzytomna”).
„Do tego dochodziły nieustające szepty w radiu i przedpotopowym telefonie, łacińskie psalmy w internecie, turkoty w zamkniętym pokoju, nieodgadnione źródła informacji i osobliwi goście willi przy Lipowej pięć, zwykle mniej lub bardziej roztrzęsieni. Choć raczej bardziej.”
W domu zaś króluje papuga o imieniu Roy Keane uwielbiająca śmietankowe wafelki, która nagle postanowiła zostać współlokatorem Salki. Na domiar złego nieoczekiwanie zjawia się jeszcze Niedaś – jej brat nieudacznik, który ni stąd ni zowąd pewnego dnia próbuje ją… utopić w Odrze!
Wkrótce okazuje się, że w legendach krążących po mieście o domu przy alei Lipowej 5 ziarno prawdy jest całkiem duże… a co za tym idzie pojawią się prawdziwe kłopoty! Na światło dzienne wychodzić zaczną rodzinne tajemnice, a na horyzoncie pojawi się pewien mężczyzna z głową. A jakby tego wszystkiego nadal było mało, będzie też o bliskim spotkaniu z bytem nie do końca żywym, ale też nie niematerialnym.
Uwielbiam bohaterów występujących w tej powieści i nie skłamię, jeśli powiem, że wszystkich, dosłownie wszystkich. Każdy z nich inny, a przy tym bardzo charakterystyczny i charakterny. Razem tworzą tak barwną paletę osobistości i osobowości, że chyba w żadnej innej książce nie trafiłam na nic podobnego. Najbardziej zachwyciły mnie siostry Bolesne. Matylda swą siłą, umiejętnościami i stanowczością zawstydziłaby niejednego chłopa. Jadwiga kocha jedwabie, peniuary i turbany, a przy tych wszystkich damskich fatałaszkach kopci fajki niczym smok wawelski i namiętnie oddaje się rozgrywkom w Warcrafta. Ostatnia z nich – Mila, jest cicha, wycofana, a jeśli już się odezwie, to szprecha po szwabsku jak najęta. Zwłaszcza rozbrajający jest duet Jadźki i Niedasia, kiedy przysiadają do wspólnej rozgrywki we wspomnianą prędzej grę. Prowadzone przez nich rozmowy sprawiają, że łzy ze śmiechu ciurkiem spływają po policzkach.
„-Dajesz, Jadźka, dajesz!!! (…)
– Agro! Ściągnij agro!!! (…)
– Uwaga, dziad rośnie, dziad rośnie! (…)
– Killnij gada!!! (…)
– A teraz kill shotem go, KILL SHOTEM!!!”
Świetna! Po prostu świetna książka! Humor tryska dosłownie z każdej strony. Czytałam i śmiałam się. Momentami wręcz płakałam ze śmiechu. Doskonale bawiłam się podczas lektury. Dawno już nie czytałam niczego, co tak bardzo by mnie rozbawiło i tak skutecznie poprawiło samopoczucie. „Nomen Omen” to idealna lektura na cięższe chwile, by odegnać chandrę. Nie dość, że mnóstwo w niej humoru, to do tego wszystkiego mamy tajemnice i inteligentnie wplecioną historię Wrocławia z czasów II wojny światowej. Pojawił się nawet wątek kryminalny!
Wiecie już, czego Wam trzeba do szczęścia? Kubka gorącej herbaty, ciepłego kocyka, wygodnego fotela i książki Marty Kisiel w ręku – udany wieczór zagwarantowany!
Pani Marto, od teraz zalicza się Pani do grona moich ulubionych autorów, a po Pani książki sięgać będę w ciemno!.
Moja ocena: 6/6
Wydawnictwo: Uroboros
Rok wydania: 2014
Oprawa: miękka
Ilustracje: Katarzyna Babis
Mapy: Wojciech Nawrot
Liczba stron: 336
ISBN: 978-83-280-0837-3