Recenzja: „13 grzechów” (13 SINS, 2014)

Film rozpoczyna się dość niewinnie. Poznajemy Elliota Brindle (Mark Webber), dość niepozornego gościa, który cieszy się na myśl o zbliżających się narodzinach jego pierwszego dziecka. Niestety sielanka się kończy, kiedy zostaje zwolniony z pracy. Jego narzeczona nie zarabia, na utrzymaniu ma niepełnosprawnego intelektualnie młodszego brata, który boi się powrotu do ośrodka, a do tego wszystkiego wygląda na to, że już niedługo zamieszka z nimi ich poruszający się na wózku ojciec, rasista i w ogóle strasznie nieprzyjemny typ. Jeśli do tego dodamy jeszcze olbrzymie długi finansowe, to nie powinno nikogo zdziwić, że Elliot zaczyna być coraz bardziej zdesperowany.

I nagle pojawia się światełko w tunelu. Niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nasz główny bohater otrzymuje szansę nie tylko na poprawę swej obecnej, żałosnej sytuacji finansowej, ale też na zapewnienie sobie i swym bliskich przyszłości, o jakiej im się nie śniło. Pewnego dnia dzwoni do niego tajemniczy mężczyzna, który informuje go, że w zamian za wykonanie 13 zadań otrzyma ponad 6 mln dolarów. Kto by się nie skusił, prawda? Zwłaszcza w tak opłakanej sytuacji jak Elliot. Pierwsze zadania są bardzo proste, ot zabić muchę, a potem ją zjeść. Jednakże z każdym następnym zadaniem ich trudność diametralnie wzrasta, a do tego łączy się z łamaniem kolejnych przepisów prawa. Elliot nie ma wyboru. Musi grać, albo zmuszony będzie stawić czoła konsekwencjom wynikającym z tego, czego do tej pory się dopuścił. Jeśli zaś mu się uda, to nie dość, że stanie się milionerem, to oczyszczony zostanie ze wszystkich postawionych mu zarzutów. Pozostaje tylko pytanie: kto za tym wszystkim stoi?

Pierwsze, co mi się nasunęło podczas oglądania tego filmu, to skojarzenie z trylogią Andersa de la Motte o przygodach Henrika Pettersona. Co prawda póki co mam za sobą lekturę jedynie pierwszego tomu, jednakże z miejsca zauważyłam podobieństwa. W powieści główny bohater pewnego dnia wpierw znajduje zagadkowy telefon, a później zaczyna otrzymywać dziwne wiadomości. Wciągnięty zostaje do gry, w której za wykonywanie zleconych mu zadań otrzymuje sowite wynagrodzenie. Analogia jasna jak słońce. Również główni bohaterowie są do siebie podobni. Obaj znaleźli się w trudnej sytuacji finansowej, a ich przyszłość jawi się w ciemnych barwach. Ulegli pokusie szybkiego wzbogacenia się nie bacząc na konsekwencje, przynajmniej na początku. Popełnili tym samym jeden z największych grzechów, jakim jest chciwość. Zarówno jeden, jak i drugi srogo będzie musiał za to zapłacić.

Ponoć „13 grzechów” powstało w oparciu o tajlandzką produkcję pt „13 game sayawng” z 2006 roku. Przyznam szczerze, że nigdy o nim nie słyszałam i gdyby nie to, że poszukiwałam informacji na temat obrazu Daniela Stamma, to pewnie nic by się w tej kwestii nie zmieniło. Zapoznałam się z opisem jego fabuły i faktycznie, jest łudząco podobna do tej, którą otrzymujemy w „13 grzechach”. Hmmm… Czyżby tak trudno było wymyślić coś własnego, bez bazowania na czymś, co już ktoś prędzej stworzył?

Na samym początku wspomniałam, że Elliot jest dość niepozorny. Taki szary, mały człowieczek z niego, bojący się komukolwiek postawić, siedzący niczym mysz pod miotłą i czekający, co też mu los przyniesie. W trakcie seansu jesteśmy świadkami jego (na mój gust nieco zbyt szybkiej) metamorfozy. Kolejno wykonywane przez niego zadania zmieniają go nie do poznania. Zresztą taki cel przyświeca „grze”, w którą został wciągnięty. Ma ona udowodnić, że każdego z nas można przeobrazić w potwora i że nie ma takich granic, których nie da się przekroczyć. Czy właśnie to czeka na samym końcu Elliota? Czy zatraci się bez reszty i sprzeda swą duszę diabłu?

Być może niektórych z Was ucieszy fakt, że w filmie zagrała Rutina Wesley (jako Shelby, narzeczona Elliota) znana rzeszom widzów z roli w kultowym już serialu „Czysta krew”. Co prawda odgrywa tu ona rolę drugoplanową, pozostając w tle całej historii, jednakże mimo wszystko miło było na nią popatrzeć. Jak zawsze wyglądała pięknie.

Z założenia film ten ma być thrillerem i spełnia wszystkie warunki charakterystyczne dla tegoż gatunku. Odczuwamy narastające napięcie oraz grożące głównemu bohaterowi niebezpieczeństwo. Niektórzy widzowie, zwłaszcza ci o słabych nerwach i delikatnych żołądkach, określą ten film nawet mianem horroru. Pojawia się tu bowiem kilka scen, które mogą być powodem dreszczy i ciarek na skórze. Jest zwłaszcza jeden taki moment, w którym nawet ja, osoba, którą mało co rusza i którą ciężko jest wystraszyć, poczułam się dość nieswojo. Ale to dobrze! To bardzo dobrze! Jak dla mnie stanowi to plus tego filmu, bo tego się właśnie po nim spodziewałam.

„13 grzechów” to całkiem niezły film. Może i prawdą jest, że momentami jest lekko naciągany i nieco nierealny, ale z drugiej strony – to przecież fikcja tak? Coś, co ma nam zapewnić rozrywkę, a nie zmuszać do logicznych rozkminek. Pod tym względem film ten sprawuje się wyśmienicie i choćby dlatego warto jest go obejrzeć.

Moja ocena: 4/6

Tytuł oryginalny: 13 sins
Gatunek: horror, thriller
Czas: 93 min
Produkcja: USA
Polska premiera: kwiecień 2014
Reżyseria: Daniel Stamm
Scenariusz: David Birke, Daniel Stamm
Muzyka: Michael Wandmacher

0Shares