„R.I.P.D.” jest adaptacją komiksu autorstwa Petera M. Lenkova. Opowiada o Nicku (Ryan Reynolds), młodym policjancie, który ginie podczas jednej z akcji policyjnych, w której brał udział wraz ze swym partnerem Hayes’em (Kevin Bacon). Czas staje w miejscu, a on sam zostaje wessany przez tunel, który otworzył się w niebie specjalnie dla niego. Zamiast jednak stanąć u Piotrowych Bram, nasz bohater ląduje w pomieszczeniu przypominającym salę przesłuchań. Znajdująca się w nim kobieta informuje go, że w tym właśnie momencie powinien dokonać wyboru – czy chce ryzykować i stanąć przed Sądem, czy też wstąpić do R.I.P.D, czyli Wydziału ds Wiecznego Odpoczynku. Nick w opcji nr 2 upatruje szansę na ponowne ujrzenie żony, z którą nawet nie zdążył się pożegnać. Zatem od teraz przez kolejne sto lat będzie pełnił służbę dla R.I.P.D. Przydzielony zostaje mu partner imieniem Roy, stary wyga w Wydziale, który osobiście woli działać sam. Chciał nie chciał od tej pory będzie zmuszony wprowadzić Nicka w nowe obowiązki, pokazać mu, na czym tak na prawdę polega praca dla R.I.P.D. Ich głównym zadaniem jest tropienie potępionych dusz, które postanowiły pozostać na Ziemi zamiast odejść na drugą stronę. Jednakże Nick ma jeszcze jedno zadanie do wykonania. Pragnie dorwać tego, który pozbawił go życia. Nie spodziewa się, że angażując się w swoje prywatne śledztwo, natrafi na ślad czegoś, co może zagrozić bezpieczeństwu świata – grozi mu bowiem prawdziwa apokalipsa.
Przyznam szczerze, że od samego początku byłam mocno nakręcona na ten film. Widziałam zapowiedzi, zwiastuny, czytałam opis fabuły i z niecierpliwością wyglądałam momentu, kiedy będzie mi dane go obejrzeć. I w końcu „nadejszła wiekopomna chwila”…
Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, to niesamowite podobieństwo „Agentów z zaświatów” do „Facetów w czerni” Barry’ego Sonnenfelda. Zarówno tam, jak i tu, głównymi bohaterami jest dwójka agentów, z których jeden jest starym wyjadaczem, a drugi totalnym żółtodziobem zmuszonym uczyć się wszystkiego od podstaw. W jednym i w drugim przypadku walczą oni o ocalenie świata i nastanie pokoju na ziemi. Różnicą jest oczywiście fakt, że o ile w „Facetach w czerni” walka toczyła się z kosmitami, o tyle w „R.I.P.D.” przeciwnikami Nicka i Roya są żywe trupy, albo jak kto woli nieumarli. Kolejne skojarzenie, jakie przyszło mi na myśl, to film „Uwierz w ducha” Jerry’ego Zuckera. Powiela się schemat mąż-żona-najlepszy/fałszywy przyjaciel, który po śmierci męża kobiety zaczyna się koło niej kręcić. Oba podobieństwa można uznać za minusy tego filmu. Czyżby ludziom odpowiedzialnym za kręcenie filmów zaczynało brakować świeżych pomysłów? Czy jedyne, na co możemy obecnie liczyć, to odgrzebywanie starych historii, nieznaczne ich zmienianie do własnych potrzeb i podawanie w nowych szatkach? Czy tego właśnie oczekuje od dobrego kina widz w XXI wieku? Szczerze w to wątpię.
Co mi się podobało w filmie? Z całą pewnością pomysł na to, w jakiej postaci wracają na Ziemię agenci R.I.P.D. Są oni ludźmi z krwi i kości, jednakże są prawie że nieśmiertelni. Unicestwić można ich jedynie za pomocą specjalnej broni, z której nota bene zabijane są również stawiające opór uciekające przed nimi dusze. Poza tym zmieniona jest ich fizjonomia, dzięki czemu żadna osoba z ich śmiertelnego życia nie jest w stanie ich rozpoznać. I tu należy się plus dla reżysera, gdyż w komiczny sposób przedstawił nam duet Nick – Roy. O ile ten drugi wygląda na sex bombę o blond włosach i uwodzicielskim spojrzeniu, o tyle nasz główny bohater otrzymał ciało niepozornego, mającego już swoje lata Chińczyka, który niestety urodą to nie grzeszy. Możecie się zatem tylko domyślać, jak musiał to odebrać Nick, który za życia był przystojnym młodym mężczyzną nienarzekającym na zainteresowanie ze strony kobiet. Wracając jeszcze do kwestii kontaktu z żyjącymi osobami z ich przeszłości, trzeba wspomnieć o tym, że kolejnym problemem jest sam Wszechświat, który najzwyczajniej w świecie udaremni im taką możliwość.
Na plus zasługuje również to, że tocząca się w filmie akcja właściwie nie zwalnia, a jedynie coraz bardziej się rozpędza. I to jest fajne. Kuleje natomiast przedstawienie osobników, których ścigają nasi policjanci. Żywe trupy wykreowane przez twórców filmu w żaden sposób nie zdołały mnie przerazić, albo chociaż spowodować uczucia niepokoju. Jak dla mnie są one wręcz śmieszne, a nawet groteskowe. Miałam nadzieję, że skoro już zaczerpnięto schematy z innych filmów, to chociaż ukazanie świata martwych będzie o wiele ciekawsze. A tu co? Kolejna porażka… Film nieco ratują śmieszne wstawki i od czasu do czasu pojawiające się zabawne dialogi, chociaż i tych jest tu stanowczo za mało. „R.I.P.D.” miało być komedią kryminalną, a tak na prawdę to nie wiem, czym do końca jest ten film. Nie powiedziałabym, aby to był kryminał. Już bardziej lekka sensacja. Komedia? Jedynie momentami. Horror? Żaden, sceny z piekła rodem szybciej rozśmieszą widza, niż spowodują u niego szybsze bicie serca.
Film Roberta Schwentke okazał się być bardzo przeciętną produkcją, powielającą schematy i praktycznie nie ukazującą niczego nowego. Nie polecam. Ja się zawiodłam. Obejrzyjcie go tylko wówczas, jeśli już na prawdę nie będziecie mieli niczego innego pod ręką.
Moja ocena: 3/6
(3 – tylko za to, że ciekawie przedstawiono powracających na Ziemię policjantów)
Gatunek: akcja, komedia kryminalna
Czas: 96min
Produkcja: USA
Premiera: świat lipiec 2013, Polska sierpień 2013
Reżyseria: Robert Schwentke
Scenariusz: Phil Hay, Matt Manfredi
Muzyka: Christophe Beck
W rolach głównych: Jeff Bridges, Ryan Reynolds, Kevin Bacon