Podróże z filiżanką #21 – Herbata Zakazany owoc

Witajcie kochani 🙂 Wyspani? Przyznam się szczerze, że ja nie za bardzo. To poranne wstawanie, aby odprowadzić córkę do przedszkola momentami mnie dobija. Człowiek by sobie jeszcze smacznie pospał, a tak musi zrywać się o nieludzkiej godzinie, aby przygotować Młodej „wyprawkę” do przedszkola – czytaj: śniadanie i inne pierdoły, które danego dnia mają przynieść. 

Wiecie, czego jestem ciekawa? Jak sobie radzicie ze zmęczeniem – pijecie poranną kawę? A może wolicie herbatkę? Hmm… co by tu jeszcze można było robić rankiem. A! Wiem! Kto z Was wita dzień porannym spacerem bądź energiczną przebieżką po okolicznych ulicach? U mnie to najczęściej wygląda tak, że jak już oporządzę Młodą, wyruszam do kuchni przygotować sobie coś do picia. Najczęściej jest to oczywiście kawa – choć nie lubię zwykłej. Najlepiej takowa 3 in 1, a ostatnimi czasy są to kawy rozpuszczalne od Skworcu (o których m.in pisałam tutaj). Dziś jednak postanowiłam zmienić poranny rytuał i zamiast kawki przygotować sobie herbatkę. 

Mój wybór padł na herbatę o nazwie „Zakazany owoc” (do kupienia na stronie Skworcu w cenie 3,99 zł za opakowanie 50 g). Przyznam szczerze, że do sięgnięcia po tę herbatkę skusił mnie jej skład. Jest to mieszanka owocowa, na którą składają się: kawałki ananasa, papai, fig, rodzynki, cząstki żurawiny i jabłka, plasterki pomarańczy, czarna porzeczka, kwiaty piwonii i oczywiście odpowiedni aromat. Całość prezentuje się następująco:

Nie mogłam się doczekać, kiedy herbata będzie gotowa. Zwłaszcza po tym, jak odurzył mnie zapach tych składników po otwarciu opakowania. Coś cudownego, wierzcie mi. Na opakowaniu widnieje informacja, aby mieszankę zalać wodą o temp nie przekraczającej 96 stopni i całość parzyć 3-5 minut. Jest to trochę sprzeczne z tym, co napisano na stronie sklepu, gdyż wg tego, co tam napisano, parzyć powinno się od 5-8 minut. Odczekałam wyznaczony czas (wpierw 5 minut), a potem jeszcze te trzy minutki, bowiem coś ta herbatka jakaś taka dziwna kolorystycznie się zrobiła… (w rzeczywistości była bardziej blada)

Uznałam jednak, że widocznie tak właśnie ma wyglądać gotowy „Zakazany owoc”. Posmakowałam i cóż… smaku to to nie miało za grosz. Może dosłodzę? – pomyślałam. Tak też zrobiłam. Wpierw jedna łyżeczka… Nie wielka zmiana. Druga łyżeczka… kurna, piję wodę z cukrem? Gdzie te owoce? W smaku absolutnie niewyczuwalne, no może delikatnie, ale żeby z tego wyszła herbata owocowa? Niestety ale nie. Aromat również stracił na mocy. Jeszcze nie zdarzyło mi się na moim blogu skrytykować żadnej z herbat otrzymanych od Skworcu. No cóż. Kiedyś musi być ten pierwszy raz. I jak widać stało się to w dniu dzisiejszym. Także podsumowując – niestety nie mogę polecić Wam herbaty „Zakazany owoc”. Liczyłam na aromatyczną, słodką, przepyszną owocową herbatkę, a zamiast tego otrzymałam „coś”, co nawet nie wiem, jak mam nazwać. Niestety…

A miałam w planach spędzić dzisiejszy poranek o tak:

… czyli jakaś książeczka i do tego herbatka. Ale cóż… zmiana planów i teraz moje poniedziałkowe przedpołudnie upłynie mi pod znakiem

… ulubionej kawy i którejś z książek widocznych powyżej. Jak widzicie zamierzam zabrać się za coś dla dzieci (w tym wypadku 3 część serii Klinika pod Boliłapką), albo dla dorosłych -> tu wybór padł na „Mężczyzna od poniedziałku do piątku”, która przywędrowała do mnie jakiś czas temu dzięki uprzejmości wydawnictwa Replika. Doradźcie mi – po którą z tych dwóch powinnam sięgnąć w pierwszej kolejności?

za możliwość wypróbowania herbaty „Zakazany owoc” dziękuję

Skworcu

6Shares