„Nawiedzony Dom na Wzgórzu” – Shirley Jackson

Historie związane z nawiedzonymi domami, duchami czy innego rodzaju tajemniczymi zjawiskami bardzo często pojawiają się zarówno w literaturze, jak i filmie. Może dlatego, że większość z nas lubi (choć nie wszyscy się do tego otwarcie przyznają) niesamowite, wzbudzające emocje opowieści, od których włos na głowie się jeży. Sama zaliczam się do tego grona i otwarcie powiedzieć mogę, że zawsze z chęcią sięgnę po kolejną książkę bądź obejrzę film z gatunku grozy, licząc na to, że dostarczą mi one tego niepowtarzalnego, jedynego w swoim rodzaju dreszczyku emocji, których nie uświadczę przy okazji lektury bądź seansu czegoś innego.

Nic więc dziwnego, że kiedy na okładce dzieła Shirley Jackson natrafiłam na słowa mówiące o tym, iż zaliczane jest ono do najważniejszych powieści grozy wszech czasów, priorytetem stało się dla mnie zapoznanie z opowiedzianą na jego stronicach historią. A ta, mówiąc krótko, opowiada o grupce osób, które pod kierownictwem człowieka zajmującego się badaniem zjawisk nadprzyrodzonych zamierzają sprawdzić prawdziwość różnych, nieprzyjemnych opowieści krążących na temat ponad osiemdziesięcioletniego domu powszechnie uznanego za nawiedzony.

Rozpoczynając lekturę „Nawiedzonego Domu na Wzgórzu”, byłam żywo zainteresowana tematem. Naprawdę chciałam dowiedzieć się, skąd wzięła się taka reputacja domu i – jeśli okaże się ona prawdziwa – jaki koszmar stanie się udziałem bohaterów utworu. Liczyłam przy tym na wspomniany prędzej dreszczyk emocji i duszny, mroczny klimat całej opowieści. Miała ona bowiem ku temu odpowiednie warunki – stary i owiany złą sławą dom położony z dala od ludzkich osad jako miejsce rozgrywania akcji, dziwną, wręcz niepokojącą gospodynię powtarzającą ciągle te same formułki oraz grupkę zróżnicowanych aktorów biorących udział w sztuce, która z założenia miała mrozić krew w żyłach.

Ze smutkiem przyznać muszę, iż najmocniejszym i wzbudzającym jakiekolwiek emocje w tej książce elementem były opisy samego domu. Kiedy natrafiałam fragmenty takie jak te:

„Dom na Wzgórzu, choć nienormalny, opierał się samotnie o swoje pagórki i tulił ciemność w swym wnętrzu.”

„Jednakże dom tak arogancki, tak przepełniony nienawiścią i zawsze mający się na baczności, może być tylko zły. (…) pozbawiony wszelkiej życzliwości, nigdy nie nadający się do zamieszkania. Nie było tu miejsca dla ludzi, dla miłości ani dla nadziei. Egzorcyzm nie jest w stanie zmienić oblicza żadnego domu, toteż Dom na Wzgórzu stać będzie tak jak stał, dopóki nie ulegnie zniszczeniu.”

„Wydaje się, że stoi pogrążony w zamyśleniu. – I czeka (…) zło tkwi w samym domu. Przykuł do siebie swoich mieszkańców, zniewolił i zniszczył im życie. W tym miejscu skupiona jest tylko zła wola.”

… mogłam poczuć ten swoisty niepokój, tę klimatyczną atmosferę panującą wewnątrz Domu jak i otaczającą go na zewnątrz. Wszystko inne, niestety, okazało się być dla mnie rozczarowujące.

„Przeznaczone nam zostać nierozłącznymi przyjaciółmi. Kurtyzana, pielgrzym, księżniczka i torreador. Dom na Wzgórzu z pewnością nie widział takiego zgromadzenia.”

I ja dawno nie spotkałam tak irytujących i zrażających do siebie czytelnika bohaterów. Eleanor jest zahukaną, wiecznie niepewną siebie, szarą i bezbarwną kobietą, która ostatnie jedenaście lat spędziła przykuta do chorej matki do samego końca samotnie się nią opiekując. To właśnie z jej punktu widzenia – choć nie dzięki narracji pierwszoosobowej – poznajemy całą historię, a także pozostałych bohaterów. Tym też sposobem śledzimy egoistyczną i manieryczną Theodorę, której świat składa się z samych przyjemności i ciepłych kolorów, przyglądamy się Luke’owi – przyszłemu dziedzicowi Domu na Wzgórzu, hulace, chamowi i bawidamkowi, a także wspomnianemu na samym początku człowiekowi zajmującemu się badaniem zjawisk nadprzyrodzonych – dr Johnowi Montague. Z czasem na scenę wkraczają dodatkowo żona doktora i jej przyjaciel, którzy jeszcze mocniej podnoszą ciśnienie u czytelnika swoim aroganckim i chamskim zachowaniem, niczego w sumie wartościowego nie wnosząc do utworu. Najbardziej wyróżniającą się postacią, wśród tych, które przewijają się na kartach powieści, zapadającą niejako w pamięci, jest pojawiająca się o określonych porach gospodyni – pani Dudley. Jej zachowanie nie tylko wzbudza niepokój, ale wręcz świadczy o tym, że coś tu jest jednak nie tak.

„Wejście do Domu na Wzgórzu” przypomina wkroczenie w głąb umysłu szaleńca; wkrótce sami zaczynamy popadać w obłęd.” – Stephen King

Śledzenie historii z punktu widzenia Eleanor powoduje, że mimowolnie wkraczamy do jej umysłu . Jesteśmy bezwolnymi świadkami tego, jak odbiera ona otaczający ją świat oraz ludzi, a zwłaszcza to, jak wpływa na nią samą obecność w Domu na Wzgórzu. Muszę przyznać rację Kingowi odnośnie tego popadania w obłęd. Mój umysł z pewnością odrywał się od poczucia realności podczas lektury tej powieści. Czytanie o infantylnym, dziecinnym, momentami irracjonalnym zachowaniu poszczególnych bohaterów utworu sprowadzało się do tego, że jak dla mnie to oni, a nie Dom byli tu tak naprawdę nawiedzeni. Chociaż możliwe jest też to, iż ich postępowanie przedstawione zostało tak a nie inaczej, gdyż odbierane było przez nie do końca normalną osobę (czy. Eleanor). Od samego początku bowiem, kiedy rozpoczynamy lekturę, wiadomo, że coś jest z nią nie w porządku.

I być może autorce zależało właśnie na tym, by ukazać czytelnikowi stopniowe osuwanie się ludzkiego umysłu w szaleństwo, a osadzenie swoich bohaterów w domu, o którym krążą plotki, iż jest nawiedzony, stwarzało ku temu doskonałe warunki. Niemniej jednak czytanie o tym, jak to bohaterowie grają sobie w szachy, popijają brandy, rozpływają się nad umiejętnościami kulinarnymi pani Dudley czy też wałęsają po otaczającym dom terenie nijak się ma do tego zamysłu, a prowadzi jedynie do tego, że całość jest nużąca i po prostu mało ciekawa. W całym utworze są może dwie – tak, zaledwie DWIE! – sceny, w których coś tak naprawdę się dzieje, ale to stanowczo za mało, by stanowiło na plus tej powieści.

Zawiodłam się i to niemiłosiernie na tej książce. Tak niecierpliwie czekałam, by móc zapoznać się z jej treścią, a prawda jest taka, że kiedy już rozpoczęłam lekturę z utęsknieniem czekałam jej końca. Nie tego się spodziewałam. Chciałam powieści grozy, a otrzymałam twór, który mnie prawie uśpił. Dlatego też z przykrością rzec muszę, iż nie polecam wam „Nawiedzonego Domu na Wzgórzu”. Mam jedynie nadzieję, że kolejne dzieło autorki, po które zamierzam sięgnąć, tj „Zawsze mieszkałyśmy w zamku”, które już niebawem trafi do księgarń nakładem wydawnictwa Replika, okaże się być o wiele bardziej udaną i satysfakcjonującą dla mnie lekturą, bo „Nawiedzony Dom na Wzgórzu” okazał się być jakimś nieporozumieniem :/

PS. Widzę jeszcze jeden plus tej książki – jej okładka. Naprawdę ładnie książka ta prezentuje się na półce.

Moja ocena: 3/6

(tak wysoka! ocena tylko za opisy Domu)

Tytuł oryginalny: The Haunting of Hill House
Tłumaczenie: Maria Streszewska-Hallab
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2018
Oprawa: twarda
Liczba stron: 304
ISBN: 978-83-7674-673-9


1Shares