Czytając słowa widniejące na tylnej okładce powieści Petera Jamesa pt „Dom Na Wzgórzu”…
„Gotycki horror w najczystszej postaci! Wyjątkowa powieść nawiązująca do klasyki gatunku.”
… pomyślałam sobie mniej więcej coś takiego – „O! To z pewnością coś dla mnie! Horror, gotyk, klasyka gatunku – koniecznie trzeba przeczytać!”. I do tego jeszcze ta okładka – ciemna, mroczna, tajemnicza i bez dwóch zdań klimatyczna. Nie, no obok tego tytułu przejść obojętnie nie mogłam.
Muszę przyznać, że od początku historia zapowiadała się naprawdę obiecująco. Po dość makabrycznym wstępie pojawiają się główni bohaterowie – rodzina Harcourtów, którzy wprowadzają się do kupionego niedawno domu Cold Hill, zwanego Domem na Wzgórzu. Mimo tego, że miejsce to wymaga gruntownego remontu, Ollie Harcourt jest dobrej myśli. Wierzy, że stanie się on ich małym rajem na ziemi, a oni sami będą tu bardzo szczęśliwi. Niestety szybko okazuje się, że nie są w domu sami. Coś lub kogoś wyraźnie nie zadowala ich obecność w domu. Wkrótce stają się obiektem coraz poważniejszych ataków, a ich życie powoli zamienia się w koszmar.
„Człowiek, który się boi, wszędzie słyszy szmery.”
Teraz, będąc po lekturze powieści, pytam się: gdzie ten horror? I to na dodatek w najczystszej postaci? Toż to ledwie opowiastka grozy, taka typu niskobudżetowych filmów puszczanych często w nocy, zapchajdziur dla mało wymagających widzów. Bez klimatu. Bez napięcia. W ogóle bez niczego. Co prawda pojawiają się elementy typowe dla gatunku jak poczucie, że jest się obserwowanym, zwierzęta reagujące na czyjąś obecność, gra świateł, omamy, przemykające cienie, duchy czy tragiczna historia samego domu, jednakże wszystko to zamiast tworzyć jakąś klimatyczną, mroczną i przyprawiającą o ciarki opowieść zostało przedstawione w taki sposób, że nie wzbudziło we mnie żadnych emocji. Kolejnym minusem są sami bohaterowie – nijacy, miałcy i bardzo słabo przedstawieni. Czytając przyłapałam się na tym, że zupełnie obojętne są mi ich losy. Przeżyją – fajnie. Nie uda się – też dobrze. Byle to już się skończyło. Jedyne, co mnie w tej książce w miarę zainteresowało, to teoria na temat tego, czym właściwie są duchy, albo raczej czym z całą pewnością nie są.
„Może duchy wcale nie są duchami, a to wszystko ma związek z naszym pojmowaniem czasu… Ale co, jeśli nasza percepcja jest błędna?… Jeśli wszystko, co kiedykolwiek istniało, istnieje nadal… przeszłość, teraźniejszość i przyszłość… a my jesteśmy uwięzieni w malutkiej cząstce kontinuum czasoprzestrzennego? Może niekiedy zza uchylającej się zasłony docierają do nas przebłyski przeszłości lub przyszłości?”.
I to by było na tyle. Historia ta miała spory potencjał, który niestety został zmarnowany przez autora. Zupełnie nie rozumiem zachwytów nad tą książką. Toż to absolutny przeciętniak w swoim gatunku, po który sięgnąć można jedynie wówczas, kiedy na półce zbrakło nam lektur do czytania.
Moja ocena: 3/6
Tytuł oryginalny: The House on Cold Hill
Tłumaczenie: Robert Walis
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2016
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 352
ISBN: 978-83-7985-747-0