Czego nie wiecie o Malibu

Każdemu z Was z pewnością nie jest obca nazwa „Malibu”. Jedni z miejsca pomyślą o przyrządzanym na bazie karaibskiego rumu likieru kokosowego (głodnym chleb na myśli haha). Inni skojarzą ją z miastem w Kalifornii w USA na wybrzeżu Pacyfiku. Zarówno Ci pierwsi, jak i drudzy będą mieli słuszność. Tymczasem istnieje jeszcze coś, co nazywa się tak samo – pewna kawa rozpuszczalna, którą znalazłam w szerokiej ofercie sklepu Skworcu. Wiecie doskonale, że uwielbiam testować wszelkie egzotyczne smaki i mieszanki, zatem nic w tym dziwnego, że kawa Malibu zagościła w mych skromnych progach. Swoją drogą… kto by pomyślał, że ta, która jeszcze rok temu wszelkim kawom mówiła stanowczo NIE będzie nałogowo pić 2-3 filiżanki dziennie tego czarnego napoju. Gdyby ktoś wówczas mi o tym powiedział, no cóż… wyśmiałabym go i tyle. Jak widać człowiek się zmienia, a zwłaszcza kobieta. Nie od parady istnieje powiedzenie, że kobieta zmienną jest 😉

Ale wróćmy do właściwego tematu dzisiejszego wpisu – kawy Malibu. Przywędrowała do mnie w opakowaniu 100 gramowym. Taka paczusia kosztuje 8 zł. Dużo/nie dużo? Oceńcie sami. Najważniejsze jednak jest to, że płacicie w 100% za kawę, a nie za zbędne kolorowe opakowania, które jedynie zawyżają ceny innych konkurencyjnych kaw. Skworcu wysyła swoje produkty zapakowane w dwa woreczki – jeden zamknięty zgrzewem i drugi strunowy. Dzięki temu macie przynajmniej gwarancję, że kawa na dłużej zachowa swoje właściwości, zarówno zapachowe, jak i smakowe. Krótko mówiąc – nie wywietrzeje.

Kawa jak to kawa. Przygotowanie dziecinnie proste. 2-3 łyżeczki wsypujemy do szklanki/kubka, a następnie zalewamy wrzącą wodą. Jeśli nie lubicie dodatków, pozostawiacie „małą czarną”. Cała reszta może dodać sobie cukru bądź śmietanki do smaku (albo i jednego i drugiego, rzecz gustu). Sama nie należę do amatorów czystej czarnej kawy – muszę ją sobie co nieco doprawić 😉 Potem tak ładnie wygląda… karmelkowo 😛 Albo wiem! Pamiętacie cukierki Werthels Original? No, to właśnie taką barwę przybiera u mnie kawa, kiedy dodam sobie do niej śmietanki i odrobinkę cukru (dosłownie 1/2 łyżeczki). Smak? Malibu jest bardzo delikatna. Podczas picia czuć subtelną nutkę kokosowego likieru. Ogólnie rzecz biorąc wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Chętnie będę parzyła ją zarówno sobie, jak i wszystkim tym, którzy będą mieli na nią ochotę. I Wam polecam tę kawę. Malibu to strzał w dziesiątkę 🙂

Wolicie czarną czy ze śmietanką? Częstujcie się 😀

Tradycją się już stało, że wyszukuję dla Was jakieś ciekawe przepisy do wykorzystania w domowym zaciszu. Tym razem mam dla Was taką oto propozycję: Babeczki Malibu

Na 12 babeczek:
1 jajko
250 g kwaśnej śmietany 12 lub 18%
200 g mąki
125 g cukru
50 g wiórków kokosowych
3 łyżki likieru Malibu
80 ml oleju
1/2 łyżeczki sody
1 1/2 płaskiej łyżeczki proszku do pieczenia

Krem:
200 g serka mascarpone
300 ml śmietanki kremówki 30 lub 36%
3/4 szklanki cukru pudru
4 łyżki likieru Malibu
1/2 szklanki mleka w proszku
ew. wiórki kokosowe do dekoracji

Mąkę przesiewamy z sodą i proszkiem do pieczenia. Mieszamy z wiórkami i cukrem.
Jajko roztrzepujemy z olejem i śmietaną.
Zawartość obu misek łączymy i mieszamy do połączenia się składników. Ciastem napełniamy foremki do wysokości 3/4. Pieczemy ok. 25 minut w 180 stopniach. Studzimy najpierw w uchylonym piekarniku, a potem wyjmujemy i zostawiamy do całkowitego ostygnięcia, żeby nałożyć krem.

Śmietankę ubijamy. Serek ucieramy z cukrem pudrem i Malibu. Stopniowo dodajemy go do śmietanki, ucierając na niskich obrotach. Na koniec dodajemy przesiane mleko w proszku i jeszcze chwilę wszystko miksujemy. Krem nakładamy na babeczki – ja zrobiłam to szpatułką. Wierzch możemy posypać wiórkami kokosowymi, żeby nikt nie miał wątpliwości, co to za smak. 🙂

Zarówno przepis jak i zdjęcie pochodzą z tej strony

1Shares