„Bastion” – Stephen King

Tak siedzę i patrzę na okładkę „Bastionu” Stephena Kinga, i zastanawiam się, cóż mogłabym nowego napisać o książce, którą wielu z was doskonale zna, gdyż od czasu swej premiery (1978 rok za granicą, 2000 Polska) była ona wielokrotnie wznawiana, przez cały czas ciesząc się nieustannym zainteresowaniem wśród czytelników uważających ją za jedno z największych i najważniejszych dzieł w całym literackim dorobku autora. Ba! Historia w niej opowiedziana doczekała się przecież ekranizacji w postaci czteroczęściowego miniserialu z Garym Sinisem w roli głównej, w którym w jedną z pomniejszych ról wcielił się sam Stephen King. Może więc zaskoczę was chociaż informacją o tym, iż trwają prace nad nową odsłoną tegoż serialu, której realizację powierzono twórcy „Nowych mutantów” – Joshowi Boone? Choć pewnie i to już wiecie, a przynajmniej ci, którzy są zagorzałymi fanami twórczości Kinga i na bieżąco śledzą wszelkie doniesienia dotyczące premier jego kolejnych książek, albo właśnie ekranizacji tych, które już powstały 🙂

A więc… przechodząc dalej nie bądźcie zatem zdziwieni, jeśli czytając moje kolejne słowa na temat „Bastionu” Kinga nagle stwierdzicie, że przecież wy już to wszystko, o czym mówię, od dawna wiecie, że gdzieś już o tym czytaliście bądź słyszeliście. Trudno… Potraktujcie więc me słowa jako małe przypomnienie, odświeżenie wiadomości na temat powieści, którą – będąc miłośnikiem fantastyki, a zwłaszcza historii post apokaliptycznych – po prostu wypada znać.

Wszystko zaczyna się od błędu. Czy winę ponosiła za niego ludzka niekompetencja czy też może zwyczajny pech – nie wiadomo. Faktem jednak pozostaje to, iż na wolność wydostał się wirus, który w krótkim czasie zebrał przerażająco śmiertelne żniwo pozbawiając życia niemal całą populację ludzką. Nieliczni, którym udało się przeżyć, zaczęli mieć nad wyraz realistyczne i wyraziste sny. Widzieli w nich starą kobietę, od której bił spokój i ciepło, przyzywającą ich do siebie, bądź też człowieka bez twarzy, stale kryjącego się w mroku, którego obecność napawała lękiem.

Ocalali z pomoru ludzie, w zależności od tego, co skrywało ich serce, podążyli jedną z dróg i już wkrótce powstały dwa przeciwstawne obozy – Wolna Strefa w Kolorado oraz drugi, z siedzibą w Las Vegas, w którym rządy przejęli psychopaci oraz kryminaliści, w których zagłada ludzkości obudziła najgorsze z  możliwych instynktów drzemiących na dnie natury człowieka.

Ale pierwsi jak i drudzy świadomi są jednego – to jeszcze nie koniec. Kapitan Trips – jak nazwano chorobę, przez którą zginęło tak wielu – był zaledwie początkiem koszmaru, który dopiero miał nadejść. Wkrótce bowiem dojdzie do ostatecznej walki pomiędzy siłami Dobra i Zła. Pytanie tylko, która ze stron zwycięży…

„Kiedy cywilizacja przestała istnieć, z silnika ludzkiej społeczności znikła chromowana maska i wszystkie błyszczące gadżety.”

Tak… dopiero w obliczu czegoś niebywałego, wręcz niewyobrażalnego – jak tu przy prawie całkowitej zagładzie ludzkości, człowiek dowiaduje prawdy o samym sobie – o tym, jaka jest jego prawdziwa natura i do czego tak naprawdę jest zdolny, kiedy stanie na krawędzi. Stephen King kreując sylwetki swych bohaterów, krok po kroku ukazując ich losy oraz podejmowane przez nich decyzje, udowadnia, że ktoś, kto wydaje się być z pozoru dobry, w istocie okazać się może osobą przeżartą do szpiku kości złem, i na odwrót. Ba! U niego nawet ktoś opóźniony umysłowo, kiedy wymaga tego sytuacja, może być o wiele inteligentniejszy niż ci, którzy się za takich uważają. To z kolei prowadzi do prostej konkluzji, iż w życiu nigdy nie można być niczego pewnym, nie tak do końca, i że nikt z nas tak naprawdę nie zna samego siebie, a co dopiero innych.

„(…) wszystko dookoła wydawało jej się koszmarem pełnym straszliwych lęków. (…) Jak w Alicji, robiło się coraz dziwniej, i dziwniej.”

„Bastion” to po części powieść drogi. Każdy z bohaterów, którego ścieżki śledzimy, przemierza kraj w poszukiwaniu tego, za głosem którego postanowił podążyć – Matki Abagail bądź Mrocznego człowieka. Czytelnik towarzyszący im w tej drodze obserwuje świat ich oczami i poznaje ich przemyślenia na ten temat, jest świadkiem wszystkich zmian, jakie już zaszły w otaczającej ich rzeczywistości w wyniku uwolnienia się na świat śmiercionośnego wirusa, jak też tych, które dopiero nadejdą w konsekwencji podejmowanych przez każdego z nich decyzji. Obrazy, które przywołuje King, przerażają swą wyrazistością jak i drobiazgowością. Ale najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że post apokaliptyczna wizja autora wcale nie musi być wytworem jego wybujałej wyobraźni. Wręcz przeciwnie – może okazać się jednym z czarnych scenariuszy, który spotkać może ludzkość w niedalekiej przyszłości.

A skoro już przy bohaterach jesteśmy… to jest ich tu tak wielu! I to zarówno tych pierwszo jak i drugo czy też trzecioplanowych. I to nie jest tak, że większość z nich pojawia się tu tylko jako kolejne puste nazwiska, nic nieznaczące dla całej opowieści postaci. Wręcz przeciwnie! Tu każda z nich ma swoją historię. Każda z nich ma własną motywację do działania. Każda z nich stanowi odrębny trybik w olbrzymiej, zadbanej, naoliwionej maszynie jaką jest ta powieść. Jestem pełna uznania dla Stephena Kinga, dla jego kunsztu kreacji bohaterów, tego, że nie pogubił się w tym wszystkim, we wszystkich tych poruszonych przez siebie wątkach – głównych i pobocznych, że zdołał stworzyć z każdego z tych elementów jedną, spójną, przekonującą całość przemawiającą do wyobraźni i uczuć czytelnika.

Warto wspomnieć jeszcze o tym, iż podczas lektury powieści nie raz i nie drugi natykamy się na odniesienia zarówno do świata popkultury (jak chociażby do Lovecrafta), jak też i Biblii (wszak kiedy ludzkość dotyka apokalipsa, wszelkie teologiczne rozważania, szukanie wyjaśnień w religii – uznaniu mocy Boga bądź Szatana – są jak najbardziej uzasadnione).

Na koniec słów kilka o wydaniu najnowszego wznowienia „Bastionu”. Książka ma twardą, odświeżoną graficznie okładkę pasującą klimatem do tej, jaką otrzymała najnowsza odsłona „TO” wydana uprzednio przez to samo wydawnictwo co „Bastion”. Powieść liczy sobie 1168 stron i z uwagi na to swoje niestety waży, a co za tym idzie dłuższe przysiedzenie z lekturą w ręku skończyć się może jej omdleniem. Czytania nie ułatwia też stosunkowo mała czcionka (2 mm) oraz niewielkie marginesy. Słowem – swoje trzeba wycierpieć, by przebrnąć przez tę cegłę. Ale… powiem wam… ŻE WARTO! I tego się trzymajcie, kiedy będziecie zastanawiali się nad zakupem tej pozycji.

Zatem jeśli dotąd nie mieliście okazji przeczytać tej książki, to nie wahajcie się dłużej, tylko czym prędzej sięgnijcie po tę powieść. Opowiedziana w niej historia jest bowiem warta każdej minuty waszego życia potrzebnej na jej poznanie. Ze swojej strony gorąco ją wam polecam!

PS Wstawię wam tu jeszcze cytat z książki, który mocno do mnie przemawia… będący epitafium jednego z bohaterów:

„Nie jestem garncarzem ni kołem garncarskim, jeno bryłą gliny; czyż o jej przyszłym kształcie nie decydują wspólnie cechy gliny, koło, na którym spoczywa i talent mistrza, który ją wyrabia?”

Tytuł oryginalny: The Stand
Tłumaczenie: Robert Lipski
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2018
Oprawa: twarda
Liczba stron: 1168
ISBN: 978-83-8125-388-8

Inne powieści autora na moim blogu:

„Śpiące królewny” / „TO” / „Wielki Marsz” / „Rose Madder”

22Shares