„Labirynt Śniących Książek” – Walter Moers (recenzja 565)

Każdy zapalony mól książkowy zapytany o swoje ulubione powieści potrafiłby wskazać przynajmniej kilka tytułów, które odcisnęły głębokie piętno zarówno w jego sercu jak i w pamięci. Gdyby to pytanie skierowane było do mnie, bez wahania odpowiedziałabym, że do takich dzieł zalicza się „Cień wiatru” Carlosa Ruiza Zafona opowiadający o młodym Danielu Sempere, magicznej Barcelonie i tajemniczym Cmentarzu Zapomnianych Książek. Ale jest jeszcze jedna taka powieść, o której nigdy nie zapomnę, gdyż nie tylko opowiada ona wspaniałą historię, ale również stanowi dla mnie pamiątkę po pewnym ważnym dniu mojego życia. W 2007 roku od mojego ówczesnego chłopaka, obecnie męża, otrzymałam w prezencie „Miasto Śniących Książek” Waltera Maersa – książkę, w której zakochałam się bez pamięci i która po przeczytaniu dołączyła do grona tych wybranych, wyjątkowych, naprawdę ulubionych tytułów, do których jeszcze nie raz powrócę w swoim życiu. Bo cóż piękniejszego może być dla książkoholika od książki opowiadającej o książkach? Od historii przesiąkniętej na każdym kroku literaturą? Do tego tak pełnej zapierającej dech w piersi przygody? Z bólem rozstawałam się z nią, kiedy dotarłam do ostatniej strony. Pocieszałam się jednak myślą, że stanowi ona przecież moją własność, dzięki czemu będę mogła powrócić do niej w przyszłości. Wyobraźcie więc sobie teraz moją radość, kiedy w zapowiedziach Wydawnictwa Dolnośląskiego ujrzałam informację, że oto już niedługo na półeczkach księgarń pojawi się kontynuacja historii, którą przed siedmiu laty miałam przyjemność przeczytać po raz pierwszy i która już na zawsze zawładnęła moim sercem. Kiedy więc „Labirynt Śniących Książek” trafił w końcu w moje ręce, zasiadłam do lektury pełna optymizmu i nadziei na kolejną niezapomnianą literacką podróż…

Od wydarzeń rozgrywających się w „Mieście Śniących Książek” minęło ponad 200 lat. Główny bohater, Hildegunst Rzeźbiarz Mitów, nie jest już tym samym nieopierzonym i nieśmiałym smokiem co niegdyś, z nadzieją spoglądającym w przyszłość, marzącym o karierze pisarskiej. Dziś jest powszechnie znanym i cenionym autorem dziesiątek dzieł, które z księgarskich półek znikają szybciej niż się na nich pojawiają, na podstawie których wystawiane są teatralne sztuki i które stanowią wzór do naśladowania dla początkujących pisarzy. Sława, której dorobił się nasz bohater, niestety doprowadziła do tego, że stał się on zadufanym w sobie, narcystycznym, patrzącym na wszystko i wszystkich z góry egoistą, a na domiar złego strasznym hipochondrykiem. Prawda jest jednak taka, że mimo tego, iż jest on największym pisarzem w całej Camonii, opuścił go Orm (wena), przez co nie jest w stanie już tworzyć. Zmęczony wszechobecnym uwielbieniem, powraca do swych korzeni – Twierdzy Smoków, gdzie ma nadzieję odpocząć. Jednak pewnego dnia otrzymuje tajemniczy list, po przeczytaniu którego prawie schodzi z tego świata. Wystarczyły zaledwie trzy słowa, aby na nowo ożyły w jego pamięci wydarzenia sprzed dwustu laty, kiedy to podstępem został uwięziony w katakumbach Księgogrodu, z których udało mu się na szczęście wydostać dzięki pomocy tajemniczego Króla Cieni tylko po to, by być świadkiem jak całe miasto płonie. „Król Cieni powrócił”… słowa te sprawiają, że mimo wszystkich obietnic, jakie złożył sobie Hildegunst, powraca on do Księgogrodu, miasta, któremu od czasu największego w historii pożaru udało się podźwignąć z popiołów, by odnaleźć tego, kto wysłał mu ów nieszczęsny list i dociec prawdy, czy Król Cieni faktycznie żyje. Jednak na miejscu dociera do niego, że obecny Księgogród znacząco różni się od tego, który zapisał się w jego pamięci. Bo czymże jest biblionizm albo lalaizm? Do czego służą żywe gazety historyczne albo zadymiarnie? Kim są librinauci, którzy kojarzą mu się z łowcami książek – bezwzględnymi mordercami i szubrawcami, których swego czasu miał nieszczęście spotkać na swej drodze? I jaką zagadkę skrywa w sobie Lalacircus Maximus? Nowy Księgogród to prawdziwy labirynt czekający tylko na to, aż Hildegunst odkryje właściwe ścieżki, które doprowadzą go nie tylko do odkrycia wielu tajemnic, ale też do początku wielkiej przygody…

Autorem „Labiryntu Śniących Książek” jest Walter Moers, człowiek zagadka, o którym wiadomo tyle, co nic, gdyż pilnie strzeże on swoich tajemnic zarówno zawodowych, jak i dotyczących życia prywatnego. Pewne jest jednak to, że to on stoi za powieściami z cyklu Camonia, choć sam upiera się, iż prawdziwym ich twórcą jest nie kto inny jak Hildegunst Rzeźbiarz Mitów – on jedynie je przetłumaczył. Gdzie by nie leżała prawda, fakt pozostaje faktem – książki te są niesamowite. Wpierw „Miasto Śniących Książek”, a teraz jego kontynuacja (choć jeśli mam być szczera, poprzednia część wciągnęła mnie o wiele bardziej, ale o tym za chwilę). Trzeba przyznać autorowi, że ma niebywałą wyobraźnię. Potrzeba nie lada talentu, by stworzyć tak zawiłą, pełną zagadek i przeróżnych niuansów historię i nie pogubić się gdzieś po drodze. Tu każde A ma swoje B i nic, absolutnie nic nie jest dziełem przypadku. Moers bawi się słowem i to widać dosłownie na każdym kroku. Biblionizm, biblioman, bibliokista, bibliomat, biblioci, biblioklepa, bibliogania, bibliotekci… to zaledwie czubek góry lodowej tego, na co natknąć się można podczas lektury. Poza tym w tekście odnajdziemy wiele anagramów imion i nazwisk sławnych pisarzy oraz (czego w „Mieście Śniących Książek ” nie było) kompozytorów. Niektóre z nich są całkiem proste w odszyfrowaniu (np Herles Olmshock – Sherlock Holmes), inne zaś stanowią nie lada wyzwanie dla czytelnika. I tu dopiero zaczyna się prawdziwa zabawa, do której zachęca nas nie tylko autor, ale również tłumaczka Katarzyna Bena – odkryć, kto się pod jakim anagramem kryje.

Jestem świadoma tego, że powieść Moersa nie przypadnie do gustu każdemu czytelnikowi, chociażby z tego względu, iż nie ma tu typowej akcji – żywiołowej i z nagłymi zwrotami. Lektura „Labiryntu Śniących Książek” przypomina bardziej spokojną wędrówkę krętymi uliczkami, podczas której zaglądamy w kolejne witryny księgarń czy antykwariatów, by krok po kroku zgłębić wszystko to, co mają nam one do zaoferowania oraz to, co przed nami jeszcze skrywają. Z tego też powodu prędzej wspomniałam o tym, że poprzednia część wciągnęła mnie o wiele bardziej niż ta – w „Mieście Śniących Książek” czekała na mnie jedna wielka przygoda, podczas gdy tu mamy zaledwie jej  uwerturę. Bo wiedzieć musicie, że omawiana dziś powieść to zaledwie pierwszy tom „Labiryntu Śniących Książek” (o czym nie ma informacji w nocie wydawcy, a szkoda), z końcem którego zaczyna się właściwa historia, którą jednakże poznamy dopiero wówczas, gdy sięgniemy po część drugą. Zakończenie zaś sprawia, że jestem właściwie pewna, iż to, o czym przeczytamy w kolejnej części „Labiryntu…” będzie doprawdy niezapomnianą historią…

Moja ocena: 4/6

Tytuł oryginalny: Das Labyrinth der Traumenden Bucher
Tłumaczenie: Katarzyna Bena
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Rok wydania: 2014
Seria: Camonia
Oprawa: twarda z obwolutą
Liczba stron: 384
ISBN: 978-83-245-9124-4

1Shares