„Jest taka historia. Opowieść o Januszu Korczaku” – Beata Ostrowicka (recenzja 503)

Książka autorstwa Beaty Ostrowickiej to niezwykła opowieść o człowieku, który do końca swoich dni pozostał wierny wyznawanym przez siebie ideałom, który poświęcił dosłownie wszystko, nawet własne życie, dla dobra dzieci, które miał pod swoją opieką. Lekarz, pedagog, pisarz, publicysta, działacz społeczny, ale przede wszystkim prekursor nowego systemu wychowawczego, opartego na partnerstwie, który miał zapewnić dzieciom to, że wyrosną na mądrych, uczciwych i szczęśliwych dorosłych. Właśnie o nim opowiada książka Beaty Ostrowickiej, o wielkim człowieku, jakim był i jakim już na zawsze pozostanie Janusz Korczak.

„Poważnie to podchodził do naszych problemów, naszych spraw. Można mu było wszystko powiedzieć. Ale w środku, w sercu, to chyba był chłopcem.”

Całą historię poznajemy dzięki wspomnieniom prababci Jaśka – pani Frani. I choć chłopczyk słyszał ją już wielokrotnie z ust swojej babci (bo tak właśnie na nią mówił, nie prababcia a babcia) i mimo tego, że są w niej zarówno wesołe jak i bardzo smutne fragmenty, za każdym razem jest chętny, aby posłuchać jej jeszcze raz. A teraz właśnie nadarzyła się ku temu idealna okazja. Jaś zachorował i musi leżeć w łóżeczku. Opiekująca się nim babcia Frania na prośbę malca powraca wspomnieniami do czasów swojego dzieciństwa. Kiedy była jeszcze bardzo malutka, straciła oboje rodziców, przez co trafiła do sierocińca. Nie było to jednak przyjemne miejsce. Na dzieci krzyczano, nosili byle jakie ubrania, często nie mieli co jeść. Aż któregoś dnia zjawiła się pewna pani w pięknej czarnej sukni, która zabrała małą Franię oraz resztę dzieci na ulicę Krochmalną 92. Czekał tam na nich wielki, biały Dom oraz uśmiechnięty Pandoktor (tak dzieci zaczęły nazywać Janusza Korczaka), a Frania wiedziała już, że to musi być dobry człowiek. Stał się on dla nich nowym tatą, a pani, która je tu sprowadziła, mamą. Oboje troszczyli się o swoich wychowanków najlepiej jak potrafili, zapewniając im wszystko, co było potrzebne, aby mieli szczęśliwe dzieciństwo. Pani Frania wspomina, że „To był raczej dom niż 'placówka opiekuńcza (…) I dzieci tutaj zaczynały się uśmiechać”. Starsza kobieta opowiada nam, w jak niezwykły sposób Pandoktor prowadził ich nowy Dom. Tu każdy miał swoje obowiązku, każde dziecko musiało robić coś dla Domu. Miało być to dla nich nauką samodzielności i poczucia odpowiedzialności. Miały możliwość redagowania własnej gazetki pt „Tygodnik Domu Sierot”, a także pisania do „Małego Przeglądu”, do którego teksty nadsyłać mogły dzieci z całej Polski. Poza tym istniały specjalne zeszyty, w których np zapisywano, o co dziecko się zakłada – np że przez jakiś określony czas będzie miało dobre oceny, albo nie będzie mówiło brzydkich słów. Jeśli wygrało się zakład, Pandoktor płacił dwa cukierki będąc przy tym bardzo dumnym z tego, że dane dziecko sprostało wyzwaniu, które samo sobie wyznaczyło. Można było się nawet bić! Ale zawsze uczciwie, tzn że większy i silniejszy nie mógł stawać w szranki ze słabszym przeciwnikiem. Oczywiście to również należało zapisać w zeszycie. Była również specjalna skrzynka na listy, do której dzieci wrzucały karteczki z wyjaśnieniami różnych sytuacji, prośbami czy skargami. Pandoktor później wszystkie je czytał i odpowiadał dzieciom na zadane przez nich pytania. Ale i to nie wszystko! Dzieci miały nawet prawdziwy Sąd oraz specjalne święta. Po co to wszystko? Dla Janusza Korczaka dzieci były równie ważne, co dorośli. Mawiał, że „nie ma dzieci, tylko są ludzie”. Lubił je i rozumiał. Słuchał tego, co mówią. Pytał, co czują, co lubią a czego nie, jakie mają marzenia, czy czegoś się boją. Uważał, że „dziecko ma prawo do godności (…), szacunku, bezpieczeństwa, miłości. Do tego wszystkiego, do czego mają prawo dorośli. Dziecko ma prawo domagać się tego od nich. I nie wolno go lekceważyć”. Nic więc dziwnego, że dzieci wzrastały w Domu naprawdę szczęśliwe i że na ich ustach często gościł uśmiech. Aż przyszła wojna… a następnie rok 1940, kiedy to wychowankowie Domu oraz ich opiekunowie zmuszeni byli przenieść się do getta, a dwa lata później podążyli w swą ostatnią podróż do Treblinki. I choć Pandoktor nie musiał sam ginąć, mógł się uratować, to „przecież nie mógł zostawić swoich dzieci. Dzieci są najważniejsze.”

Przepiękna, wzruszająca i chwytająca za serce historia. Hołd dla wielkiego człowieka, który do samego końca pozostał ze swoimi dziećmi, który nie opuścił ich w najcięższej próbie. Wielka miłość, altruizm i poświęcenie, na które w dzisiejszych czasach niewielu by się zdecydowało. Czytając tę opowieść, czułam wzbierające w mych oczach łzy, a wewnątrz zawiązujący się węzeł ze wzruszenia. Choć książka skierowana jest do dzieci powyżej siódmego roku, uważam, że powinni przeczytać ją również dorośli. Emocje, które towarzyszą lekturze… tego nie da się wyrazić żadnymi słowami, to trzeba poczuć samemu, aby w pełni móc je zrozumieć. Warto, naprawdę warto sięgnąć po dzieło Beaty Ostrowickiej. Niezwykle ważna książka, z wielkim przesłaniem, o którym każdy z nas powinien zawsze pamiętać – dzieci są najważniejsze, ich dzieciństwo powinno być szczęśliwe, aby wyrosły na dobrych, zadowolonych z życia ludzi. Dzieci to nasze wspólne dobro, nasza przyszłość…

Moja ocena: 6/6

Wydawnictwo: Literatura
Rok wydania: 2012, wyd II
Seria: Wojny dorosłych – historie dzieci
Oprawa: twarda
Ilustracje: Jola Richter-Magnuszewska
Liczba stron: 64
ISBN: 978-83-7672-146-0
Grupa wiekowa: 7+

Literatura

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:

„Odnajdź w sobie dziecko II” ; „Polacy nie gęsi II”

Recenzja opublikowana również:

LubimyCzytac ; Gandalf ; Libroteka ; Matras ; TaniaKsiazka

1Shares