Ja, Frankenstein

Postać Frankensteina narodziła się w roku 1818. Powołała ją do życia angielska pisarka i poetka Mary Shelley. Powieść doczekała się wielu przeróbek oraz adaptacji filmowych. W tym roku na ekrany kin weszła kolejna wariacja na temat tej kultowej już postaci. Dlaczego „wariacja”? Bowiem z samą fabułą powieści ma ona już nie wiele wspólnego, poza początkiem filmu, który w skrócie ukazuje widzom, w jaki sposób Frankenstein, w którego rolę wcielił się Aaron Eckhart, został powołany do życia. A dalej?… No cóż. Frankenstein zostaje uwikłany w odwieczną walkę pomiędzy nieśmiertelnymi istotami: gargulcami (jasna strona mocy) i demonami. Z jakiegoś powodu księciu ciemności Naberiusowi (Bill Nighy) bardzo zależy na tym, aby dorwać w swe łapska głównego bohatera i to żywego. Stojąca na czele gargulców królowa Leonore (Miranda Otto) zamierza pokrzyżować plany wroga, które, jeśli by się powiodły, mogą doprowadzić do zagłady ludzkości. Tylko czy jej się to uda? Po której stronie opowie się Frankenstein? Wszak brak duszy oraz sposób, w jaki został powołany do życia bardziej czyni z niego demona, prawdziwego potwora, za którego i tak wszyscy dookoła go uważają…

Ten film jest niesamowity! Jednak nie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Raczej w kwestii absurdu, jaki sobą reprezentuje. Ja rozumiem, że pierwotna historia Frankensteina być może się już przejadła, a kolejna wierna adaptacja filmowa mogłaby nie przyciągnąć do kin tłumów. Jednakże to, co stworzyli producenci nota bene tak doskonałej serii jak Underworld z pewnością nie zapewni im sukcesu. Płytka, niedopracowana fabuła, z nijakimi dialogami i kiepską grą aktorską to gwarancja tego, że widz uśnie na seansie, bądź wyjdzie z kina zirytowany, z poczuciem zmarnowanych pieniędzy, które wydał na bilet. Twórcy filmu starali się pójść z duchem czasu przenosząc historię do współczesności. I już w tym momencie widać pewną niekonsekwencję w prezentacji poszczególnych grup bohaterów. Gargulce za swą siedzibę mają miejsce przypominające czasy średniowiecza, nawet dysponują bronią wywodzącą się z tamtego okresu, podczas gdy demony otoczone są nowinkami technologicznymi i pławią się w luksusie. A sam Frankenstein? Mimo tego, że został tu ukazany jako superbohater o nadzwyczajnej sile i umiejętnościach walki, któremu nic i nikt nie jest w stanie stanąć na drodze, pomieszkuje w norze, której progu sama bym nie przestąpiła. Kiedy wkraczał do walki, to nie wiedziałam, czy mam się śmiać czy płakać. W czasach, kiedy mamy do dyspozycji broń wszelkiego rodzaju, nikt nie potrafi powstrzymać faceta wymachującego metalowymi „kijkami”. Jak dla mnie to dość idiotyczne. Kolejną sprawą, która mocno mi zgrzytała w tym filmie, są sami ludzie, mieszkańcy miasta. Po niebie latają gargulce, ulicami biegają demony, walki toczą się dosłownie wszędzie, a nikt, dosłownie nikt tego nie zauważa!. W jednej ze scen Frankenstein spada z wysokości, przebija ziemię i uderza ze sporym impetem w dach metra, po czym wsiada do niego, a ludzie jakby nigdy nic siedzą sobie spokojnie… Nikt niczego nie słyszał, nic nie widział, totalnie nic się przecież nie stało. Panowie producenci przegięli również z ilością efektów specjalnych. Czasem tyle się dzieje, że aż trudno ogarnąć, kto, gdzie, jak i dlaczego, co właściwie się w danym momencie wyprawia. Wszędzie tylko ogień i ogólna rozpierducha wszystkiego dookoła.

Domyślacie się chyba, że nie mogę polecić Wam tego filmu. Sama jestem mocno zawiedziona. Mam poczucie zmarnowanego czasu, który mogłam przeznaczyć na coś o wiele ciekawszego niż obejrzenie tego czegoś… „Ja, Frankenstein” to absolutna porażka. Nie tego się spodziewałam po ludziach, dzięki którym powstał film „Underwold”, który bardzo lubię i do którego chętnie powracam.

Moja ocena: 2/6

Tytuł oryginalny: I, Frankenstein
Gatunek: fantasy, akcja
Czas: 92 min
Produkcja: Australia, USA
Premiera: 16.01.14 (świat), 24.01.14 (Polska)
Reżyseria: Stuart Beattie
Scenariusz: Stuart Beattie, Kevin Grevioux
Muzyka: Reinhold Heil, Johnny Klimek

0Shares