Film: „Intruz” (The Host, 2013)

Świat się zmienił. Nie należy już do ludzi. Ziemię zamieszkują inteligentne istoty zwane duszami, które przejęły kontrolę nad prawie całą ludzką populacją. Ci, którym udało się uniknąć tego losu, zwani są rebeliantami. Tropią ich Łowcy – nowi stróże prawa wyłonieni spośród dusz. Pewnego dnia trafiają na ślad dwudziestoletniej Melanie. Podczas ucieczki przed Łowcami, dziewczyna w akcie desperacji rzuca się do szybu. Woli zginąć, niż pozwolić, aby jej ciało przejął jeden z pasożytów. Jednakże nowi mieszkańcy Ziemi mają wysoko rozwiniętą medycynę. Udaje im się uratować ciało Melanie, do którego wszczepiają duszę o imieniu Wagabunda. Jej zadaniem jest odnalezienie we wspomnieniach dziewczyny informacji na temat miejsc, w których ukrywają się ludzie. Ku zaskoczeniu Wagabundy okazuje się, że Melanie wcale nie odeszła. Słyszy jej myśli oraz widzi podsuwane jej obrazy ze wspomnień. Zwłaszcza jeden z nich nie daje jej spokoju. Twarz młodego chłopaka o imieniu Jared. Wagabunda postanawia go odnaleźć…

Niedawno przeczytałam powieść autorstwa Stephenie Meyer „Intruz”. Historia Wagabundy bardzo mi się spodobała. Wiedziałam już, że książka dołączy do moich ulubionych powieści i że w przyszłości z pewnością do niej powrócę. Dzieło Meyer postanowiono zekranizować. W 2013 roku na ekrany kin wszedł film „Intruz” w reżyserii Andrew Niccola. W główne role wcielili się: Saoirse Ronan (Melanie/Wagabunda), Jake Abel (Ian O’Shea) oraz Max Irons (Jared Howe). Byłam bardzo ciekawa tej ekranizacji. Miałam spore oczekiwania, ale byłam również pełna obaw. Różnie niestety bywa z filmami powstałymi na podstawie książek. Nie każdemu reżyserowi udaje się odpowiednio oddać na srebrnym ekranie to, co miało miejsce w powieści. A trzeba przyznać, że nakręcenie „Intruza” z pewnością nie było łatwym zadaniem. Zwłaszcza właściwa kreacja dziewczyny, w której ciele znalazły się dwie osoby, dwie świadomości – ukazanie ich wewnętrznej walki, rozdarcia, ciągłego konfliktu interesów.

Obejrzałam film. A raczej go zmęczyłam… to chyba najlepsze określenie. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz tak bardzo się nudziłam. Dwie godziny z mego życia poświęcone na obejrzenie tego „czegoś” były istną katorgą. Już pierwsze minuty filmu spowodowały u mnie opad szczęki. Ja rozumiem, że ekranizacja nie musi się ściśle trzymać fabuły powieści, bo nie wszystko da się przenieść na ekran. Jednakże to, co zrobiono z „Intruzem”… po prostu brak mi słów. Wiele wątków się nie zgadzało z tym, co miało miejsce w książce. Zmieniono chociażby historię Melanie, jej wspomnienia dotyczące rodziny, a zwłaszcza tego, co stało się z jej ojcem. Stróże prawa w filmie nie są znanymi nam Łowcami, a tropicielami. Główny wróg Wagabundy niczym nie przypomina Łowczyni, którą dane nam było poznać na kartach powieści. Dodano wiele niepotrzebnych scen, a mnóstwo wartościowych rzeczy, ba!, nawet postaci usunięto zupełnie z filmu. Najbardziej zabolał mnie brak staruszka o imieniu Walter. Jak można było pominąć tę postać? Przecież dzięki niemu, jego historii, Wagabunda pokazała innym, jak bardzo jest ludzka. Wykreślając tego bohatera z jej życia usunięto jeden z ważniejszych dowodów na człowieczeństwo głównej bohaterki. Kiedy czytałam powieść, odczuwałam całą gamę przeróżnych uczuć. Była tam radość, ale i wszechogarniający smutek. Czuło się dramat ludzi pragnących uniknąć losu, który spotkał większość ludzkiej populacji. Przez cały czas towarzyszył nam strach o bezpieczeństwo najbliższych. Autorka stopniowo budowała napięcie, które utrzymywało mnie przy lekturze, dzięki któremu pragnęłam przewracać kolejne strony, aby poznać dalsze losy bohaterów. A jeśli chodzi o film… Tu tego nie ma! Po prostu nie ma… Gra aktorów jest sztuczna, dosłownie wymuszona. Saoirse Ronan miałam ochotę udusić własnymi rękoma. Ta jej mina wiecznej cierpiętnicy. Nie mogłam na nią patrzeć. Nie mówiąc już o tym, że w ogóle nie pasowała do mojego wyobrażenia tej bohaterki. Życie w jaskiniach zostało przedstawione tak ogólnikowo, że aż bolało. Nie udało mi się poczuć panującej wśród ocalałych wspólnoty, wzajemnej lojalności, dosłownie niczego. Oglądając film wielokrotnie zastanawiałam się, czy osoby odpowiedzialne za jego produkcję i reżyserię w ogóle czytały tę książkę. Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo byłam zadowolona, kiedy film dobiegł końca a na ekranie pojawiły się napisy. Skończyła się ma męka. Ale wściekłość sięgnęła apogeum. Bo jak można było tak zniszczyć całą historię? Gdybym nie czytała książki i wpierw obejrzała film, nigdy po powieść bym nie sięgnęła. Bo po co? Żeby zanudzić się na śmierć?

Jeśli czytaliście „Intruza” a jeszcze nie oglądaliście ekranizacji, to proszę Was, nie róbcie tego! W ogóle niech nikt nie ogląda tego filmu. Stracone dwie godziny z życia, nic więcej. Jedna wielka porażka. Żałuję każdej minuty spędzonej podczas seansu. Zła jestem na siebie, że nie przerwałam oglądania szybciej, a uparcie patrzyłam do samego końca. Posłuchajcie mnie i omijajcie tę ekranizację wielkim łukiem. Tym, którzy w ogóle jeszcze nie poznali tej historii, dobrze radzę – sięgnijcie po książkę, bo jest cudowna, ale nie ważcie się oglądać jej ekranizacji!. Chyba że lubicie puste kino nic nie wnoszące do Waszego życia, przy którym zanudzicie się na śmierć, albo uśniecie… to wówczas bardzo proszę, droga wolna, oglądajcie…

Moja ocena: 2/6

nie polecam

Tytuł oryginalny: The Host
Gatunek: sci-fi, romans
Czas: 125 minut
Produkcja: USA
Premiera: marzec 2013 (świat), kwiecień 2013 (Polska)
Reżyseria: Andrew Niccol
Scenariusz: Andrew Niccol
Muzyka: Antonio Pinto
Dystrybucja: Monolith Films

0Shares