Filmowe rozkminy #1 – „Dzień z życia blondynki” + „Co robimy w ukryciu”

Nie zawsze mam czas albo chęci, by pisać dłuższe teksty na temat obejrzanych przeze mnie w ostatnim czasie filmów. Dlatego też w cyklu Filmowe rozkminy pojawiać się będą krótsze, skondensowane wpisy, w których będę starała się Wam doradzić, co warto obejrzeć, a czego lepiej nie tykać, by się później nie rozczarować.

Na pierwszy ogień idzie „Dzień z życia blondynki”. Opowiada on o dziennikarce Meghan Miles (Elizabeth Banks), której marzeniem jest prowadzenie wiadomości w jednej z największych stacji telewizyjnych. Niestety nie wszystko idzie po jej myśli – nie dość, że traci szansę na awans, to na dodatek rzuca ją facet. Z pomocą przychodzą jej przyjaciółki. Odpicowaną, wciśniętą w obcisłą żółtą sukienkę zabierają na babski wieczór na mieście. Ten kończy się nocą spędzoną z przystojnym barmanem Gordonem (James Marsden). Rankiem okazuje się, że Meghan wylądowała w nieznanej sobie dzielnicy LA, w której nie braknie gangów i krążących po ulicach prostytutek. Niespodziewanie otrzymuje wiadomość, że jeśli poprowadzi poranne wiadomości, otrzyma upragniony awans. Musi tylko zdążyć na czas… Jednak z chwilą, w której opuszcza mieszkanie Gordona, rozpoczyna się prawdziwa komedia pomyłek i jazda bez trzymanki!

Przyznać muszę, że przyjemnie spędziłam czas oglądając ten film. Świetna rola Elizabeth Banks! A i było na czym oko zawiesić 😉 Jeśli nie wiecie, o co mi chodzi, spójrzcie sobie na fotki Jamesa Marsdena w sieci 😉 Wracając jednak do tematu. Film, oprócz tego, że jest naprawdę dobrą komedią, udowadnia jedno – bardzo łatwo jest oceniać innych po pozorach trzymając się pewnych stereotypów. Śmiejemy się śledząc losy Meghan, to, przez co zmuszona była przejść. Jeśli jednak nas samych spotkałoby coś podobnego, z pewnością nie byłoby nam do śmiechu.

Podsumowując: „Dzień z życia blondynki” może i nie jest wybitnym kinem i wielu bardziej wymagających widzów kręcić będzie na niego nosem, niemniej jednak spełnia swoje zadanie – bawi. Film w sam raz na babski wieczór lub w gronie przyjaciół, z popcornem i słonymi paluszkami do zajadania 😉

Zawsze chętnie oglądam filmy o wampirach – taka już moja słabość. „Co robimy w ukryciu” skusił mnie dlatego, gdyż wydał mi się niecodziennym przedstawieniem tematu. Dokumentalizowany horror komediowy, który ma na celu pokazać nam, jak wygląda „życie” wampirów. Opowiada o trzech parusetletnich krwiopijcach – Viago, Deaconie i Vladislavie. W piwnicy mieszka jeszcze Petyr pamiętający czasy starożytnych. Trzyma się on jednak na uboczu i prawie nie opuszcza swojej trumny. Za to kiedy z niej wygląda… jest śmiesznie 😉

Początek filmu był naprawdę obiecujący. Wampiry po kolei nam się przedstawiają, zajmując się przy tym codziennymi sprawunkami i wykłócając ze współlokatorami np o to, czyja obecnie jest kolej na mycie naczyń. Każdy z nich jest inny, mniej lubi bardziej ekscentryczny, i posiada własną historię. Ta część filmu jest naprawdę ciekawa, bo taka nietypowa jeśli chodzi o kino związane z wampirami. Jesteśmy świadkami tego, z czym na co dzień muszą borykać się nasi bohaterowie i jak sobie radzą w trudnych sytuacjach. A ta komplikuje się, kiedy człowiek, który miał być ich posiłkiem, nieoczekiwanie staje się jednym z nich i zaczyna na prawo i lewo zdradzać wampirze tajemnice…

Niestety tak mniej więcej od połowy filmu zaczyna wiać nie tylko nudą, ale też absurdem. Dotrwałam do końca tylko dlatego, że nie lubię przerywać oglądanego filmu, choćby nie wiem jak był zły – zawsze naiwnie wierzę, że może… może… coś się poprawi. Niestety w przypadku „Co robimy w ukryciu” całość zmierza ku gorszemu. Szkoda, naprawdę szkoda, bo film miał potencjał.

0Shares