„Calder” – Mia Sheridan

Czytanie czegoś, co jeszcze nie ukazało się na naszym rynku, przed oficjalną polską premierą, jest z całą pewnością ekscytujące, ale też i przerażające. Z jednej strony bowiem mogę zapoznać się z daną powieścią szybciej niż pozostali czytelnicy – co jest naprawdę fajne i przez co niektórzy z was na pewno mi zazdroszczą. Z drugiej zaś recenzowanie takiego tytułu pociąga za sobą pewne konsekwencje – moje wrażenia po lekturze w jakimś stopniu wpływają na was, przekonując do sięgnięcia po daną pozycję – lub wręcz przeciwnie, do omijania jej szerokim łukiem. W przypadku zaś, gdy zdecydujecie się na lekturę kierując się moją oceną, wasze oczekiwania względem danej książki wzrastają – macie bowiem nadzieję na znalezienie tego wszystkiego, co i ja znalazłam na jej kartach oraz przeżycie wszystkich tych emocji, które i mi towarzyszyły podczas lektury. I właśnie to jest przerażające. Ta odpowiedzialność za wasze wybory…

Będąc w pełni świadomą owego brzemienia (oraz zdrową na umyśle – jak mawiają prawnicy) chcę was dziś zapewnić, że sięgając po „Calder. Narodziny odwagi” Mii Sheridan nie zawiedziecie się. To doprawdy przejmująca historia o prawdziwej, czystej, niczym nieskażonej, romantycznej miłości, która nie tylko dogłębnie was wzruszy, ale też sprawi, iż uwierzycie w to, że coś tak pięknego jest naprawdę możliwe. Że dwoje ludzi jest w stanie połączyć tak głębokie uczucie – na przekór wszystkim i wszystkiemu – urodzeniu, przeznaczeniu, wierze i bogom. Calder i Eden są tego przykładem.

„I gdzieś w głębi duszy, w miejscu, które nie zna reguł ani granic, gdzieś, gdzie słychać tylko bicie mojego serca, zakiełkowała miłość.”

Po raz pierwszy zobaczył ją, kiedy miał zaledwie dziesięć lat. Był zaledwie posłańcem wody, zaś ona za kilka lat stać się miała tą, która u boku ich przywódcy powiedzie całą wspólnotę do Elizjum – raju, w którym będą żyć wiecznie na równi z bogami. I choć oboje doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jakie jest ich przeznaczenie, nie mogli wygrać z rodzącym się pomiędzy nimi uczuciem, które z każdym kolejnym rokiem stawało się coraz silniejsze. A kiedy ich miłość osiągnęła punkt, w którym jedno bez drugiego nie mogło już żyć, postanowili uczynić wszystko, by móc być razem.

„-Skąd czerpiesz swoją siłę, Blasku Poranka? (…)
– Od ciebie”

„Calder. Narodziny odwagi” to książka, która pod wieloma względami podobna jest do czytanego niedawno przeze mnie innego dzieła autorki – „Stinger. Żądło namiętności”. Podobnie jak tam, tak i tutaj Mia Sheridan porusza trudne tematy, często społecznie nieakceptowane. Tam – chociażby handel żywym towarem. Tu – fanatyzm religijny. To samo tyczy się głównych bohaterów. W obu powieściach pochodzą oni niejako z dwóch różnych światów, które w żadnym wypadku nie powinny się przeciąć. Jednakże autorka udowadnia, że prawdziwa miłość nie uznaje słowa „niemożliwe”. Jeśli tylko dwoje ludzi kocha się wystarczająco mocno, to będą w stanie pokonać wszelkie przeszkody, stawić czoła wszelkim przeciwnościom losu. A to daje nadzieję – że warto marzyć i żyć dla miłości, a także zawsze oczekiwać od życia czegoś więcej.

Kiedy spoglądam na okładkę i widzę młodego mężczyznę, który ma utożsamiać Caldera, przed oczami stają mi ostatnie sceny rozgrywające się na kartach powieści. Pełne dramatyzmu, wręcz tragiczne. Mia Sheridan urywa bowiem swą opowieść w takim momencie, że aż serce człowiekowi się kraje, a w głowie rodzi się milion pytań o to, co dalej. Niech no już na naszym rynku ukaże się kontynuacja – „Eden. Nowy początek”, co pozwoli mi poznać dalsze losy głównych bohaterów. Nie wiem tylko, jak wytrzymam do dnia jej premiery…

Moja ocena: 5/6

Tytuł oryginalny: Becoming Calder
Tłumaczenie: Petra Carpenter
Wydawnictwo: Helion SA
Rok wydania: premiera 15.06.2016
Cykl: A Sign of Love, tom 1
Oprawa: miękka
Liczba stron: 374
ISBN: 978-83-283-2027-7

Septem

1Shares